 |
Zdjęcie powyższe jest tymczasowe ;) Trzymajcie kciuki, żeby mnie jutro na basen wpuścili z książką xD |
Hej ho Papużki!
Znów mam dla was recenzję, ale
tym razem inną, od poprzednich… bo nieprzychylną. Jeszcze nie wiem jak sobie z
nią poradzę, bo rzeczy, które mam wypisane na magicznej karteczce zakrawają o
spoilery (ALE SPOILERÓW TU NIE ZNAJDZIECIE!), i nie wiem jak o tym napisać, aby
nikomu nie zepsuć ewentualnej lektury. Ale, ale! Wy nie wiecie o czym ja mówię!
Dziś zapraszam was na recenzję Never Never autorstwa Coollen Hoover i Tarryn
Fisher.
Charlie i Silas chodzą razem do
szkoły. Są parą, mają wspólnych znajomych, wspólną przeszłość… ale niczego z
tego nie pamiętają. Nie mają pojęcia co jest tego powodem, ale oboje stracili
pamięć. Razem będą szukać odpowiedzi na gnębiące ich pytania. Spróbują sprawić,
by wspomnienia powróciły… ale czy im się uda? Co spowodowało, że zapomnieli
osiemnaście lat swojego życia? Oczywiście nie zdradzę Wam tego, nie jestem aż
takim wrednialcem ;).
Wiecie co? Czuję się oszukana.
Serio. O Hoover ciężko usłyszeć złe słowo. Wszyscy ją zachwalają, straszą
książkowym kacem po jej powieściach… a ja nie czuję w zasadzie nic. Przez blisko
400 stron książki serducho ani razu nie zabiło mi mocniej, więc coś tu jest
chyba nie tak.. prawda? Ale po kolei.

Z tyłu książki napisano cudowne, zachęcające
i intrygujące zdania: „Czy można przypomnieć sobie… że ma się krew na rękach? A
jeśli prawda jest tak szokująca, że tylko zapomnienie chroni przed szaleństwem?”.
Przyznajcie, że to kusi. Człowiek sięga po książkę oczekując tajemniczości, szokującej
zagadki skąpanej w krwi… A co dostaje? Krwi tyle, co kot napłakał i równie dużo
tajemnicy. Okej, ciekawiło mnie z początku o co chodzi z tą sklerozą, ale jakoś
z kolejnymi stronami zaciekawienie poszło spać. Ta absolutna zwyczajność życia
głównych bohaterów gryzła mi się z niespodziewanym, niewyjaśnionym zapomnieniem.
Jeszcze póki mogłam łudzić się, że w wieczór poprzedzający zanik pamięci polała
się krew, póty nie skreślałam tej historii. Ale gdy okazało się, to co się
okazało (Brawo Q! Jesteś królową logicznych wyjaśnień!) uznałam, że to jakaś
kpina, a nie „krew na rękach” i „szokująca prawda, której zapomnienie broni
przed szaleństwem”. Grrr! Ktoś powinien ten opis zmienić, bo to jakieś wierutne
kłamstwo! :<
Opis głosi również: „On zrobi wszystko, by wskrzesić wspomnienia.
Ona za wszelką cenę chce je pogrzebać.”, co od razu sugeruje mi, że w tajemnicy
niezwykłej sklerozy (wybaczcie, ale nie wiem jak inaczej nazwać to, co spotkało
Charlie i Silasa) musi być coś złego, mrocznego, coś w klimacie zbrodni… kurcze
no, chyba wiecie o co mi chodzi ;). Miałam nadzieję na jakiś dreszczyk emocji,
jakieś bum!, jakiś brzydki, wyjątkowo pryszczaty sekret Charlie, który wywołał,
albo przynajmniej przyczynił się do wywołania tejże niezwykłej sklerozy.
Tymczasem rozwiązanie zagadki jest do szpiku kości durne. Serio. Nie mogę Wam
tego wyjaśnić, ale jak słowo daję Colleen i Tarryn mnie zaskoczyły. W życiu nie
spodziewałabym się tak idiotycznego wyjaśnienia. Nawiasem mówiąc z tego
wynikałoby, że takież właśnie sklerozy powinny się przytrafiać kilka razy do
roku albo i kilkanaście razy, i to na calutkim świecie… ale shhh. Może ja za
mało romantyczna jestem. Może jestem jak Charlie.

Skoro już mowa o naszej
bohaterce, to powiem parę słów zarówno o niej, jak i o jej towarzyszu. Kobiety
mają pierwszeństwo, więc zacznę od Charlie. W sumie nic do niej nie mam. Ani
mnie ona ziębi, ani grzeje, jest zwyczajna, dość sympatyczna, jak na żeńską
postać ;). Naprawdę nie wiem co więcej o niej powiedzieć… może tylko tyle, że
nie mam co jej zarzucić, w przeciwieństwie do Silasa. Tu sprawa ma się zupełnie
inaczej.
Matkobosko cóż to za słodziak! Aż się na bełta zbiera, gdy człowiek
czyta te jego listy i rozmyślenia. Jezusicku, nie lubię takich bohaterów. Rozumiem,
to miał być taki ideał dla nastolatek, ale serio? Aż tak? Chłopak bez skazy,
cierpliwy, odporny na zdrady, odporny na wszelkie ataki, futbolista, fotograf,
przystojniak, romantyk, i co jeszcze? Przepraszam, ale tego nie kupuję.
Nie kupuję też tego, jak ta
dwójka reaguje na fakt, że stracili pamięć. Kurcze, ludzie! Co Wy byście
zrobili, gdybyście ocknęli się w szkolnej ławce, otoczeni obcymi ludźmi, nie
wiedząc kim jesteście, czemu tu jesteście, nie mając pojęcia co się dzieje i
mając w głowie jedną wielką czarna dziurę? Może ja jestem jakaś dziwna (Ekhmm... badania niczego nie wykazały xD), ale w
takiej sytuacji chyba bym zemdlała, albo (tak dla przyzwoitości) się przynajmniej załamała. A co robią
nasi bohaterzy? Oczywiście, że w przeciągu przerwy miedzy lekcjami spinają
poślady i bez jakiejś specjalnej sensacji idą na stołówkę, i na lajciku udają, że
znają zupełnie obcych ludzi. Ba! Ci ludzie im wierzą, nie widzą w tym nic
nadzwyczajnego… Poważnie? Cholercia, mam nadzieję, ze tak Silas, jak i Charlie
po liceum poszli na studia aktorskie. Wróżyłabym im świetlaną przyszłość ;).

Uczepić mogłabym się również
samego tytułu, chociaż to akurat nie jest takie istotne. Nie przepadam za
angielskimi tytułami. Skoro książkę przełożono na inny język, to to samo
powinno zrobić się z tytułem, a poza tym osobiście uważam, że Nigdy, przenigdy
intrygowałoby mnie bardziej, niż Never never… ale to taki drobiazg ;).
Ale żeby nie było, że tylko się
czepiam. Książka nie była do szpiku okładki zła ;).
Podobała mi się lekkość, z
jaką czytało się kolejne rozdziały. Nawet nie zauważyłam, kiedy dotarłam do setnej
strony, później dwusetnej… Dopiero gdy w zasadzie rozgryźli już tę zagadkę
książka zaczęła mnie męczyć, a ostatnie 30 stron czytałam dłużej, niż
poprzednie 350.
Ponadto na plus mogę zaliczyć
narrację z dwóch perspektyw. Nie gubiłam się w niej, co czasami się zdarza.
Wszystko było miłe, zrozumiałe i czytelne, a rozdziały nie dłużyły się ;).
Humor w zasadzie również był niczego sobie, chociaż jak na mój gust wszystko
było jakieś takie.. zbyt opanowane, zbyt płaskie. Nie do końca w moim guście
;).
Podobały mi się również niektóre
z listów, którymi autorki urozmaiciły treść. Owszem, część z nich było
absolutnie przesłodzonych, ale znalazło się parę, które przypadły mi do gustu,
i może nawet uśmiechnęłam się półgębkiem gdy je czytałam ;).
Podsumowując: Never never nie
spełniło moich oczekiwań. Spodziewałam się silnych emocji, niesamowitej
historii, którą obiecywał mi opis z tyłu okładki i opinia o twórczości jednej z
autorek, spodziewałam się oryginalności… a otrzymałam zwyczajność absolutną i
totalną. Nie mniej jednak nie skreślam jeszcze Coollen Hoover. W przyszłości
sięgnę po którąś z jej książek, tych pisanych samodzielnie, aby sprawdzić, czy może
jednak pogłoski o kacu po jej tworach są prawdziwe ;). Czy książkę polecam..? Sama nie wiem. Na pewno nie odradzam. Jeśli macie ochotę na coś lekkiego, coś
zwykłego i przyjemnego, to śmiało, bierzcie się za Never never, jednak jeżeli
czujecie potrzebę bomby emocjonalnej, to poszukajcie czegoś innego ;).
No, to pomarudziłam :P. Pora na
Was! Czytaliście już sierpniową premierę CoHo? Co o niej sądzicie?
Do zobaczenia w komentarzach!
Q.