Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Zielona Sowa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Zielona Sowa. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 1 lipca 2018

Czy odważysz się być innym? | Hate Alan Gibbons


Czołem Sówki!
Matko i córko, jak dobrze jest sięgnąć czasami po taką książkę! Nie chcę przedłużać, więc może po prostu przejdźmy od razu do mojej opinii, dobrze? Chciałabym opowiedzieć wam o młodzieżówce, która otwiera oczy na masę potwornie ważnych spraw. Poznajcie Hate autorstwa Alana Gibbonsa.

środa, 1 listopada 2017

Tu legendy i baśnie stają się prawdą... | Śpiący Książę, Melinda Salisbury

Czołem Duszki!
Na początku nieksiążkowo troszkę, ale... ALLELUJA! Naprawili obserwatorów w bloggerze ludziska :D. Ale ja nie o tym dziś miałam mówić ;)
Nastraszyliście mnie tą książką. Mówiliście, ze będzie słaba. Mówiliście, że Śpiący książę Melindy Salisbury sprawi mi zawód. Czy tak się stało? Czytajcie dalej, a się dowiecie!

sobota, 26 sierpnia 2017

Bo młodzieżówka niekoniecznie musi być pusta. | Drugie bicie serca, Tamsyn Murray

Czołem Wicherki!
Chyba zaczęła mi się dobra passa. Dziś przychodzę do was z kolejną ogromnie pozytywną, a dodatkowo ważną recenzją. Chcę wam opowiedzieć po trochu o pewnej powieści młodzieżowej, która wybija się na tle innych młodzieżówek ogromnie wartościowym przesłaniem. Pozwólcie, że zasypię was argumentami, które przekonają was do sięgnięcia po Drugie bicie serca Tamsyn Murray.

poniedziałek, 21 sierpnia 2017

O córce bogów, która zstąpiła na ziemię... | Córka zjadaczki grzechów, Melinda Salisbury

Czołem Łosie!
Wiecie co? Tym razem nie będę przedłużać. Chcę już zacząć zachwalanie i zachwyty. Całą noc na to czekałam. Moi Drodzy, dziś przychodzę do was z Córką zjadaczki grzechów autorstwa Melindy Salisbury. Jest to książka, po której oczekiwałam odrobiny przyjemności, a dostałam o wiele (wieeeeeeeeeeeleeeeeeeeee) więcej. Ale o tym opowiem w kolejnych akapitach :)

piątek, 4 sierpnia 2017

Gdyby każda książka miała takie zakończenie... | Malfetto. Północna gwiazda, Marie Lu

Czołem Gwiazdki!
Zazwyczaj nie biorę się za recenzję ostatnich tomów, bo niby mija mi się to z celem, ale w tym przypadku postanowiłam zrobić wyjątek. Dlaczego? Bo o tej trylogii mówi się zbyt cicho, zbyt mało i zbyt rzadko! A tak być nie powinno. Malfetto. Północna gwiazda to ostatni tom trylogii, o której należy trąbić. A więc uwaga: zaczynam trąbienie ;)

czwartek, 29 czerwca 2017

Strzeżcie się! Gorszego chłamu jeszcze nie czytałam | Pieśń dla Elli Grey, David Almond

Czołem Kraby!
To.
Było.
Złe.
SERIO.
Spodziewajcie się długiej recenzji. I krytycznej. Bez serduszek. Oszukano mnie. Perfidnie. A teraz wam o tym opowiem. Moi drodzy, mam wam do przedstawienia historię, która zapowiadała się świetnie, a okazała się kolosalną pomyłką. Poznajcie Pieśń dla Elli Grey Davida Almonda.

wtorek, 27 grudnia 2016

Miłość za wszelką cenę, czyli o książce, która mnie zaskoczyła

Czołem gwiazdki!
O matko, córko, ciociu, babciu, wujku, i reszto rodziny… Ale mam mętlik w głowie. Masakra. Pierwszy raz zwlekałam z pisaniem recenzji (aż całą dobę!), bo nie wiedziałam jak ubrać w słowa to, co myślę o tej książce. W sumie nadal nie jestem pewna, czy wiem co chcę powiedzieć. Pójdę więc na żywioł xD. Miejcie więc serce i bądźcie wyrozumiali jeśli powstanie z tego jeden wielki chaos :<. Zapraszam na recenzję Miłości za wszelką cenę Luisy Reid.

środa, 2 listopada 2016

Spowita w sieć intryg, czyli Marvel na papierze ;)

Miało być zdjęcie, ale telefon się zbuntował i powiedział, ze on mi nie da zgrać zdjęć na laptop. Bo nie. Więc jest to ;).
Cześć Muszki!
Jejku, dawno mnie tu nie było. A wszystko przez te cholerę, o której zaraz będzie mowa. Książka, którą zaraz wam przedstawię zaskoczyła mnie, ale tym samym zabrała sporo czasu… stąd cisza na blogu. Zaraz wszystko Wam wyjaśnię ;). Zapraszam na recenzję książki autorstwa Margaret Stohl pt. Czarna Wdowa. Na zawsze czerwona.

No tak, i jak tu opowiedzieć tę historię, bez ani połówki spoileru… Ciężkie będzie to zadanie, ale spróbuję. Ja bym nie spróbowała?!



HISTORIA W PIGUŁCE
Natasha Romanoff to jedna z Avengers’ów -  superbohaterów znanych w całych Stanach Zjednoczonych… i nie tylko. Znana jako Czarna Wdowa słynie ze swojego profesjonalizmu i braku litości dla wroga. Cechy te zawdzięcza morderczemu treningowi, jaki w młodości zaserwował jej Ivan Somodorov – nieco szalony nauczyciel z rosyjskiej szkoły tajnych szpiegów, Czerwonej Komnaty. Wiele lat po tym, jak Natasha opuściła szkołę kobieta dostaje zlecenie na swojego byłego nauczyciela. Ma dokonać jego egzekucji. W czasie wykonywania misji Czarna Wdowa ratuje małą, rudowłosą dziewczynkę, na której Ivan przeprowadzał tajemnicze eksperymenty. Natasha nie jest świadoma, jak wiele połączy ją z ocaloną Rosjanką – Avą Orlovą. Jedenaście lat po tym wydarzeniu z sierocińców zaczynają znikać dzieci, a do uszu Natashy docierają pogłoski o technologii pochodzącej z czerwonej Komnaty. Tropiąc sprawę kobieta wpląta się w nie lada intrygę i pociągnie za sobą Avę oraz chłopaka, który nawiedza nastolatkę we snach. Co się stanie z tą trójką? Kim jest ciemnooki nieznajomy, którego co noc  we śnie spotyka Ava? Czy Czarnej Wdowie uda się rozwikłać zagadkę znikających dzieci? No, ja Wam tego nie zdradzę! Sięgnijcie po Czarną Wdowę, a się dowiecie ;)

CHCIAŁAM OGNIA, A DOSTAŁAM… PŁOMYCZEK :’(
Uwielbiam Marvela. Nałogowo wręcz oglądam te wszystkie filmy, a później przez tydzień sprawdzam, czy aby przypadkiem nie mam jakiejś bardzo bardzo bardzo baaardzooo głęboko ukrytej super mocy. Wiecie, władanie nad metalem, albo ostrza z adamantium wysuwające się z… no na przykład z pazurków. Takie… mordercze hybrydy <3 Biorąc się za Czarną Wdowę miałam nadzieję na przeżycie czegoś cudownego. Wyobrażałam sobie godziny spędzone z książką, z rozdziawionymi na oścież ustami i sercem bijącym w zawrotnym tempie. Liczyłam na niesamowite opisy walk, liczyłam na ogień… a dostałam płomyczek. Takie… malutkie ognisko, ognisiunio wręcz. To mnie nieco ostudziło. Opisy walk okazały się nawet nie w połowie tak absorbujące jak sceny z filmów Marvela. Żeby nie było – zdaję sobie sprawę, że książka to nie film. Nie oznacza to jednak, że opis pojedynku nie jest w stanie wywołać dreszczyku emocji. Jest wiele książek, które przerażają właśnie tymi fragmentami. Tutaj tego nie było. Pobili się, postrzelali, jakoś tak na zimno, bez emocji. Natasha zwykle umiała sobie w głowie wyliczyć jak poleci każda jedna kulka, który snajper siedzi za którą beczułką i w jakiej kolejności planują spróbować ją unicestwić. Szczwana z niej lisiczka była, to fakt. Jak dla mnie ten spryt psuł trochę całą opowieść. Nie potrafiłam odczuwać lęku o Czarną Wdowę, bo z góry zakładałam, ze skoro jest tak zabójczo doskonała, to i tak wymorduje wszystkich zanim mi się woda na herbatę zagotuje. Lipa. Właśnie dlatego czytanie książki zajęło mi tak dużo czasu -  nie ciągnęło mnie do historii, która pachniała niebezpieczeństwem kontrolowanym. Musiałam sporo się naczekać, aż sytuacja wymknie się spod kontroli agentki Romanoff i dopiero wtedy wkręciłam się w opowieść na tyle, aby łykać po sto stron dziennie ;). Nie mniej jednak uważam, że warto było na to poczekać.



CZEŚĆ, JESTEM KAROL. WYJDZIESZ ZA MNIE?
Kolejnym minusem jest wątek romantyczny.  Muszę mocno okroić ten punkt, coby nie zaspoilerować niczego, ughhh! W każdym bądź razie, jak łatwo się domyśleć pomiędzy Avą a Alexem, czyli chłopakiem, który regularnie gości w jej snach zrodzi się uczucie. I ja im daję krzyżyk na drogę, niechaj się kochają ale na litość boską, nie tak szybko! Cała ich znajomość (ta, którą mamy możliwość obserwować na stronach książki) obejmuje może ze cztery dni. Okej, dni te były pieruńsko intensywne, i spędzali je praktycznie od rana do nocy razem, co nie zmienia faktu, że no… to nie ładnie jest tak się zakochać z rozdziału na rozdział. To powinno potrwać tak z pięć rozdziałów, żeby była zachowana minimalna przyzwoitość. On powinien jej kupić kwiatka, ona powinna go cmoknąć w policzek i takie tam bzdety, zanim przejdą do spania w jednym łóżku. I możecie mówić że jestem staroświecka, ale wymagam pieciorozdziałowego stażu przed wspólnym spaniem i koniec. Kropka. I o ile Avę potrafię jakoś usprawiedliwić, bo od dwóch lat śni o tym chłopaku, i co nieco o nim wie, to Alex ma u mnie minusa. Nu-nu-nu, tak się nie robi mój drogi! :<

ALE TO JEST COOL! GRRR!
To będzie najkrótszy, najmniejszy minus. Serio, pójdzie szybko. Krew mnie zalewała jak widziałam słownictwo książkowej młodzieży. Matko i córko, w jakich to się czasach dzieje, skoro dzieci mające smartfony i inne współczesne cacka mówią, że coś jest cool, a nawet supercool?! Ja wiem, ze to drobiazg, ale drażniący. Nie trawię tego słowa, jak dla mnie powinno być zakazane, albo jakoś tłumaczone na polski. Ale to taki pikuś i pewnie każdy, kto ma poukładane w głowie nie zwróci uwagi na wszystkie cool rzeczy, które pojawiają się w Czarnej Wdowie.



BOHATEROWIE ZBUDOWANI ZE SPOILERÓW
Tu chyba kończą się słabe strony Czarnej Wdowy. Pora na plusy ;). Chciałam powiedzieć wam co-nieco o bohaterach… ale doszłam do wniosku, że to niewykonalne. Postacie z książki są skonstruowane tak, że z rozdziału na rozdział zaskakują nas czymś zupełnie nowym dotyczącym ich historii. Margaret Stohl spisała się na medal, chociaż muszę przyznać, że wykazała spore zaufanie dla czytelnika i jego cierpliwości. Bo z początku masa cech i zdolności naszej zakochanej pary jest najzwyczajniej w świecie nielogiczna. Ona nie ma prawa umieć tak skakać, on nie powinien tak doskonale walczyć… Tacy ludzie nie istnieją i czytelnik czuje ten brak realizmu. Ale jeśli poczeka, jeśli pozwoli autorce wyjaśnić, rozwiać mgłę spowijającą naszych bohaterów, to zostanie mile zaskoczony. Serio <3. Z czasem wszystko nabierze sensu, i nawet na chwilę szczęka może nie jednemu opaść, gdy dojdzie do tego skąd te wszystkie talenty i umiejętności, skąd sny o ciemnookim chłopaku walczącym na szable. Dlatego właśnie nie opowiem wam tu o każdej postaci z osobna. Nie chcę poczynić spoilerów, a bez nich opis byłby jedynie połowiczny, niezadowalający.

JEST CZYM OKO NACIESZYĆ
Oj jest, jest! Wydanie Czarnej Wdowy jest fenomenalne! Od okładki z tłoczonym napisem (to się tak mówi? Jeśli nie, to mnie poprawcie - chodzi mi o te takie wypukłe literki :P), przez skrzydełka, a kończąc na grafice wewnątrz książki. Bo musicie wiedzieć, że każdy z rozdziałów rozpoczyna się od takiej czaderskiej tarantuli czy tam co to to jest za pająk obrzydliwy, zwisającej z góry strony i szczerzącej szczękoczułki. Do tego dochodzą ozdobne pierwsze litery każdego rozdziału,  a pomiędzy rozdziałami umieszczono zapiski przesłuchania, które toczy się jak gdyby po wydarzeniach opisanych w książce. I oczywiście strony te są zupełnie inne od pozostałych, szare z znakiem T.A.R.C.Z.Y.  <3. Ponad to książka podzielona jest na kilka części, które oddzielają od siebie ciemnoszare strony (oczywiście z motywem pająka <3)  informujące o tym który akt się rozpoczyna, i wzbogacone o cytat. Cudeńko, zaprawdę powiadam Wam  c u d e ń k o!

KLIMAT RODEM Z MOSKWY
Zabiegiem, który przypadł mi do gustu było wprowadzenie rosyjskich sformułowań… Ba! Całych zdań w języku rosyjskim do powieści. Dzięki temu można było poczuć odrobiną Avy i Natashy. Nie dało się zapomnieć o pochodzeniu i tym, co przeszły devushki Ivana. I chociaż z początku bałam się, ze nie będę rozumiała rosyjskich wstawek, to szybko przyzwyczaiłam się do nich i załapałam, że autorka nie zostawi mnie z rosyjskim na lodzie, że na bank zostawi mi gdzieś tłumaczenie obcojęzycznego tekstu ;).



MAŁA PRYWATA :’)
Skoro był najmniejszy, najkrótszy minus, to pozwolę sobie napisać tu o najmniejszym, najkrótszym plusie, którym jest… Tony Stark <3 Osobiście uwielbiam Iron Man’a, więc gdy tylko okazało się, że Stohl wplotła w całą historię Tony’ego, od razu zapałałam do całej książki większym entuzjazmem <3. Co tu dużo gadać… zapunktowała nim i tyle :’).

KOŃCZĄC…
Kończąc chciałabym powiedzieć, że spodziewałam się czegoś innego. Miałam nadzieję na coś w rodzaju marvelowskiego filmu na papierze, a dostałam… Dostałam dobrą historie z paroma rysami. Nie mniej jednak po podliczeniu wszystkich plusów i minusów, ocenieniu ich wartości i dokonaniu szeregu skomplikowanych obliczeń stwierdzam, iż Czarna Wdowa jest pozycją godną polecenia ;). Komu? Z pewnością wszystkim fanom Marvela :) Ale nei tylko. Myślę, że na historię o Natashy Romanoff skusić się mogą ksiązkoholicy lubujący się w opowieściach z nutką tajemnicy, bo tego jest tutaj pod dostatkiem.

A czy ktoś z Was już poznał historię Czarnej Wdowy? Tak? Nie? A może dopiero macie ja w planach? Albo postanowiliście wpisać ją na listę po mojej recenzji? Czekam na Was w komentarzach!

Buziaki ;*
Q.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Zielona Sowa ;)

czwartek, 22 września 2016

Mrok do potęgi N-tej, czyli o tym jak Marie Lu wywołała u mnie ciary!

Wybaczcie brak zdjęcia, ale w wirze przygotowań nie zdążyłam wykonać niczego godnego publikacji :'(. Odpokutuję wkrótce ;)
Hej Kurczaczki!

O jacież chromole, ale mam urwanie głowy! W sobotę wybywam do cudownej, słonecznej Hiszpanii… przez co teraz ledwo wyrabiam z oddychaniem, o ogarnianiu bloga już nie wspominając! Dlatego przepraszam Was, że ostatnio nie zaglądam na Wasze blogi regularnie – po prostu nie wyrabiam z przygotowaniami. Ale obiecuję poprawić się w październiku ;) Wracam 15-ego, i gwarantuje, że się ode mnie nie opędzicie! Póki co nie jestem pewna jak będzie z postami tutaj. Bo wiecie, wifi będzie… albo i nie będzie. To samo tyczy się czasu wolnego. Ale postaram się wrzucić coś chociaż raz w tygodniu :).

Ale ja nie o tym.  Dziś mam dla Was recenzję czegoś mrocznego! Przy pierwszym tomie tej historii miałam pewne zastrzeżenia (Nie wiesz o czym było w pierwszej części? KLIKEJ MIE, NIE GRYZĘ!). Czy drugi tom okazał się lepszy, czy wręcz przeciwnie? Gorąco zapraszam Was na recenzję kolejnej części trylogii Marie Lu, pt. Malfetto. Drużyna Róży!

Jak ja nie lubię pisać o kontynuacjach. Bo niby jak napisać opis tak, aby niczego istotnego Wam nie zdradzić? :’( Nie mniej jednak spoilerów się nie obawiajcie. Najwyżej zarys fabuły będzie skrajnie badziewny xD No to lecim!

Spróbuję dać wam malutki smaczek stylu Lu w postaci cytatów ;)

Po tym, co wydarzyło się Estenzii Sztylety uciekają do Beldain, szukać pomocy u tamtejszej królowej, natomiast żądna zemsty Adelina wraz z siostrą udają się do państwa-miasta Merroutas w poszukiwaniu sojuszników. Jako swój pierwszy cel wybierają sobie Magiano – chłopaka obdarzonego Mrocznym Piętnem, o którym jest głośno w całej Kenettrze. Jednak przeciągnięcie go na swoją stronę okazuje się nie lada wyzwaniem, a konsekwencje tego przedsięwzięcia będą wielkie.. i krwawe. Co takiego wydarzy się w Merroutas? Kto jeszcze wesprze Adeline? Co stanie się z koroną Kenettry? Och, jest tyle pytań… ale odpowiedzi musicie szukać w książce!

Dobra, tym razem nie używałam karteczek, bo na samiutkim początku zabazgrałam całą. Wszystkie myśli spisywałam w telefonie, i uwierzcie mi, jest tego sporo… ale postaram się nie rozgadać (co oczywiście może mi nie wyjść xD).


Może zacznę od samej historii stworzonej przez Marie Lu, od pomysłu na Malfetto, bo to jest coś świetnego. Ostatnimi czasu na rynku jest multum, ale to  m u l t u m  książek pisanych na wzór była apokalipsa/wirus/zaraza/kataklizm, świat uległ zmianom, jest strona dobra i strona zła, główny/a bohater/ka w jakiś sposób chce pokonać tych złych, wałczy i walczy, w między czasie się zakochuje, krew i flaki, czasem trochę seksu, znów krew i flaki, zły umiera, dobro zwycięża, ślub, wesele i wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Przyznajcie, że mam rację. A wiecie co robi Marie Lu? Ona bierze ten schemat i tak wypacza, tak nagina, tak nim gibie na lewo i prawo, że coś pozornie znanego i oklepanego robi się wciągające, zaskakujące, wywołuje ciarki i szybkie bicie serducha. Masakra, jakie Malfetto było dobre. Jak mówi moja koleżanka: Ręka, noga, mózg na ścianie. Serio. Tam nie szło przewidzieć wydarzeń na dalej, niż pół strony. Na chwilę obecną mam tyle hipotez co do losów Adeliny i tego, jak Lu zakończy tę trylogię, że na palcach obu rąk nie zliczę! Zaraz wam to wyjaśnię lepiej, wszystko po kolei.

Sam styl autorki jest stale i niezmiennie zachwycający. Właściwie w tej części dała popis swoich zdolności i to porządny. Opisy są powalające. Czytając zapominałam o Bożym świecie, przenosiłam się do zardzewiałego, blaszanego baraku, z którego obserwowałam toczącą się walkę. Słyszałam szum fal, stukot deszczu o blaszany dach, czułam zapach mokrej ziemi… Mało jest autorów, którzy potrafią tak bardzo pobudzić moją wyobraźnię, a Lu zrobiła to z palcem w nosie. Coś cudownego.



Skoro już jestem przy opisach… to nie mogę nie wspomnieć o tym, jak autorka przedstawiła morską bitwę. Nie mogę wdawać się w szczegóły, bo byłyby spoilerami, ale musicie wiedzieć, że walka była tak gwałtowna, akcja tak wartka i wciągająca, że nie potrafiłam odłożyć książki. Czytałam to przeklęte Malfetto do 2:00 w nocy z zapartym tchem, a  później i tak nie mogłam zasnąć, bo zakończenie było oczywiście okropne, niedopuszczalne, i ja nie wiem jak Lu mogła mi to zrobić. To, co wyjawiła mi w ostatnim rozdziale zrodziło tyle pytań, tyle obaw o dalsze losy wszystkich bohaterów, że… ughhh! No nie mogę nic więcej dodać, bo mnie okrzyczycie za paplanie. Sami sprawdźcie, koniecznie!

Co do bohaterów, to Lu i tu mnie nie zawiodła. Postacie są wielowarstwowe, tajemnicze, skomplikowane…. Tu nie ma żadnych statystów. Każda postać jest istotna, każda jest indywidualna, ma swoje własne plany i cele, do których dąży. Bohaterowie Malfetto potrafią być bezlitośni i przebiegli, wykorzystywać siebie nawzajem… Jednym słowem w świecie stworzonym przez Lu ludzie żyją zgodnie z zasadą: Umiesz liczyć? Licz na siebie.


Nadal najbardziej z całej powieści intryguje mnie Teren. Główny Inkwizytor jest tak zawzięty, tak bezlitosny, ze czasami bałam się czytać rozdziały widziane jego oczami. Bo ta bezlitosność nie ogranicza się do innych. Teren przede wszystkim nie ma litości dla samego siebie, i to jest fascynujące. Nie jestem w stanie wyjaśnić wam o co chodzi z tą postacią, bo to jedna ze smaczniejszych zagadek, której nie zamierzam wam zepsuć… ale Teren to naprawdę mistrzowsko wykreowany bohater, nad którym warto się zastanowić, zatrzymać na chwilę i poświęcić mu ciut więcej uwagi.

Główna bohaterka, czyli Adelina nadal jest świetna. Niczym nie przypomina tych pustych, infantylnych laleczek z innych młodzieżówek. I nie chodzi mi o bliznę czy brak oka. Ona jest po prostu twarda. Jej moc (nadal  nie zamierzam zdradzać wam na czym polega, bo to kolejny brzydki spoiler) zaczyna się jej wymykać. Dziewczyna na naszych oczach traci zmysły, wariuje, zabija samą siebie swoją potęgą… A potężna jest niesamowicie. To, jak Lu ukazuje szepty w głowie Adeliny wywołuje ciary. Serio.


W tej części pojawia się też Magiano. Mam nieodparte wrażenie, że to właśnie z jego pomocą autorka planuje złamać moje biedne serduszko w trzecim tomie trylogii, ale nie wybiegajmy zbyt daleko ;). Magiano póki co najbardziej zasługuje na miano bohatera pozytywnego, aczkolwiek też tak nie do końca. Chłopak jest obdarzony tak fascynującą mocą, że… no miód, malina i fistaszki <3 Dodatkowo wnosi troszkę światła w tę mroczną historię, wywołuje cień uśmiechu, pozwala na chwile zapomnieć o burzy szalejącej w Kenettrze. Szczerze polubiłam tego magicznego złodziejaszka :).

Oprócz tej trójki mamy jeszcze dwie królowe, mamy cały zastęp Sztyletów, tytułową Drużynę Róży…. I naprawdę o każdym mogłabym się tutaj rozpisać, bo każdy zasługuje na swój własny akapit… ale chyba się powstrzymam ;). I tak już się o bohaterach rozgadałam. Zdradzę jedynie, że Lu wzgardzi wszelkimi logicznymi prawami, i zmiażdży czytelnika, spopieli na proch.


A na koniec… Wiecie co było w tej książce najlepsze? Najlepsze było  to, że nie potrafiłam opowiedzieć się po żadnej stronie. Nie umiałam i nadal nie umiem zdecydować się kto w tym konflikcie miał rację, kto był tym dobrym. Z jednej strony jest główna bohaterka – Adedlina, która chce wyzwolenia dla innych malfetto, ale… ona wcale nie jest dobra. Szczerze mówiąc odnoszę wrażenie, że Drużyna Róży opowiada o walce zła ze złem, bo… tu jest tyle mroku, tyle egoizmu i negatywnych emocji, tyle ciemności, że nie sposób znaleźć jednego bohatera, który zasłużył by na miano tego w pełni prawego, dobrego. Sztylety niby też walczą o wolność dla malfetto… ale w takim razie czemu walczą z Adeliną, która chce tego samego, co oni? Niby są dobrzy, ale jednak jakoś nie do końca. Niby ich lubię, a jednak coś mi tu zgrzyta. Chyba nie chciałabym takich wybawicieli. Jest jeszcze Teren – Naczelny Inkwizytor. Ten to jest dopiero prze gałgan! W zasadzie to on jest przyczyną całej tej wojny (Shhhh, nic nie powiem), jest skrajnym hipokrytą, jest psychiczny, szalony... a ja go lubię. Ba! Ja go rozumiem! I widzicie jakie to zawiłe? Nawet nie wiem, czy cokolwiek zrozumieliście z tej recenzji… Bo nie potrafię tego wyjaśnić. Wybaczcie :’(.

Tak więc podsumowując – z całego serducha polecam wam sięgniecie po Malfetto! Drugi tom wynagradza malutkie zgrzyty, które zauważyłam w pierwszej części. W Drużynie Róży nie ma problemów z chaosem w narracji, wszystko jest piekielnie dobre, piekielnie mroczne i piekielnie mocne. Zupełnie nie rozumiem, czemu w Polsce jest tak cicho o Marie Lu i jej książkach, bo naprawdę są niesamowite!

A co z Wami? Skusicie się na mroczną opowieść? A może znacie już niesamowitych malfetto? Albo pasujecie, bo to nie wasza bajka? Czekam na wasze opinie pod postem!

Całusy :*
Q.

Za cudowną książkę dziękuję wydawnictwu Zielona sowa ;)




PS. Miśki mam pytanie! Macie jakieś rady odnośnie lotu samolotem? Co zrobić, żeby nie było tak źle? Pomocy! :’(

środa, 24 sierpnia 2016

O bohaterce spowitej Mrokiem


Cześć Wróbelki!

Sama się sobie dziwię, że dziś znów mam dla Was recenzję :D. Wyczuwam, że następny post będzie jakąś odskocznią od moich opinii (co powiecie na zielonooką historię?), ale dziś  ponownie czeka Was moje mędzenie o plusach i minusach książki, po której spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Panie i Panowie, zapraszam na recenzję książki pt. Malfetto. Mroczna pieczęć autorstwa Marie Lu.

Miałam smaka na te powieść już od dawna, ale jakoś było nam nie po drodze. Nie potrafię tego wyjaśnić. Ale gdy Zielona Sowa odpowiedziała pozytywnie na moją propozycję współpracy nie wahałam się z wyborem. W końcu to książka Marie Lu, która nabiła sobie u mnie całkiem sporo punktów fajności swoją trylogią o Day’u i June <3.  Czy podjęłam dobrą decyzję? Co odkryłam, czytając kolejne strony Malfetto? Czytajcie dalej, a się dowiecie ;).


Wypadałoby najpierw opowiedzieć wam o czym mówi książka Marie Lu. Akcja toczy się w Kenettrze, jednej z Morskich Krain. Wiele lat temu tajemnicza zaraza zdziesiątkowała mieszkańców Kennetry, a tych, którzy przeżyli chorobę naznaczyła bliznami i znamionami. Zakażeni, którzy przetrwali zostali nazwani malfetto. Zepchnięto ich na margines społeczeństwa, odebrano wiele praw, skazano na życie w strachu przed Inkwizytorami. Niektórzy oprócz blizn otrzymali jednak cos jeszcze: niesamowite moce, określane przez „zwykłych” ludzi jako Mroczne Piętno. Jedna z ocalałych jest Adelina Amouteru – kupiecka córka i główna bohaterka książki. Dziewczyna jest święcie przekonana, że nie posiada Mrocznego Piętna. Myśli, że jedynym śladem po zarazie jaki jej pozostał, są  srebrzyste włosy i pusty oczodół… jednak w wyniku szokujących wydarzeń odkrywa, że posiada niezwykłą moc. Adelina ma w sobie Mrok. Czy uda jej się go okiełznać? Jak wykorzysta swoje moce? Czy z jej pomocą malfetto odzyskają przysługujące im prawa? Już mnie chyba znacie – buzia na kłodkę. Czytajcie, a się dowiecie!

Z góry Was uprzedzam, to będzie dziwna recenzja. Mam cholernie mieszane uczucia.

Może zacznę od samego pomysłu. Marie Lu spisała się. Książkę pochłaniałam, tam naprawdę nie ma ani pół strony nudy. Akcja jest wciągająca, ciekawi, człowiek zapomina co się dzieje dookoła. Ostatnie rozdziały zupełnie mnie zaskoczyły, wkurzyły, spodobały mi się, i byłam na nie wściekła…. Nie mogę wyjaśnić czemu, to byłby spoiler wszechczasów, ale zdradzę wam jedno – spodziewajcie się najbardziej niespodziewanego. Epilog, a dokładniej jego ostatnie akapity sprawił, że nie mogę doczekać się przeczytania kolejnego tomu. 

Ale jest w tym wszystkim haczyk. Marie Lu troszkę namieszała… ba! Mocno namieszała z narracją, przez co o ile historia niezwykle wciąga, to skakanie z czasu teraźniejszego, do przeszłego, i z powrotem wybija człowieka z rytmu. Już tłumaczę, bo po tym zdaniu pewnie figę zrozumieliście. Widzicie, całą historia jest opowiadana głownie z perspektywy Adeliny, i te rozdziały są pisane w narracji pierwszoosobowej, w czasie teraźniejszym. Jednak kilka rozdziałów widzimy oczami innych bohaterów, i tu narracja nie jest już pierwszoosobowa, lecz trzecio osobowa. Ponadto w rozdziałach często pojawiają się retrospekcje, które pisane są w czasie przeszłym, lecz niektóre fragmenty wspomnień niespodziewanie znów są opisywane w czasie teraźniejszym. Taki lekki misz-masz, który potrafi zirytować. Mnie irytował, jednak nie na tyle, abym odłożyła Malfetto. Co to, to nie!


Jeśli chodzi o bohaterów, to tu też mam mętlik w głowie. Adelina mnie zachwyciła, dawno nie czytałam o tak ciekawej postaci. Nareszcie bohaterka nie jest idealna, nareszcie nie jest dobrą duszyczką o gołębim serduszku, nareszcie nie jest typową ślicznotką. Główna bohaterka Melfetto w wyniku zarazy straciła oko, a także barwę włosów, które dotychczas były kruczoczarne, a teraz  lśnią srebrzyście, są niemalże białe. Jej historia jestpełna cierni i kamieni, dziewczyna miała chore dzieciństwo, co wpłynęło na całe jej życie. Moc, którą posiada dziewczyna jest tak fascynująca, ze mogłabym czytać o niej bez końca. Nie zdradzę Wam o co chodzi, bo to by było brzydkie posuniecie z mojej strony, ale to naprawdę jest coś ekstra, coś, z czym jeszcze się nie spotkałam w książkach. Sama Adelina nie jest nudna i, co mnie mile zaskoczyło, nie jest taka znowu do końca dobra. Ona jest wyjątkowa. Wyróżnia się na tle tych wszystkich ratujących świat bohaterek. Autorce należą się gromkie brawa, za wykreowanie tak ciekawej postaci…. I opiernicz, za zaniedbanie pozostałych bohaterów! W książce pojawia się kilkoro osób obdarzonych Mrocznym Piętnem, ale Marie Lu traktuje je po macoszemu. Są, bo są, nie wiemy o nich zbyt wiele. Mam nadzieję, że w następnych częściach się to zmieni. 

Powyższy minus nie dotyczy jednak trzech mniej lub bardziej cudownych mężczyzn występujących w powieści. Nie kochani, nie obawiajcie się. Nie ma tu żadnych miłosnych trójkątów, czy czworokątów (a właśnie tego się spodziewałam po opisie i informacjach z okładki). Nie będę się rozwodzić nad każdym z osobna, bo brakłoby mi literek. Jednego z nich polubiłam od pierwszych stron z jego udziałem. Drugi musiał zasłużyć sobie na moją sympatię, ale gdy już mu się to udało, to razem z sympatią zgarną serducho Q, a trzeci… Cholera, trzeci nadal jest dla mnie zagadką, i mam przeczcie, że Marie Lu w kolejnym tomie pokaże, na co ją stać, i zaskoczy mnie dalszymi losami tej postaci. 

Co jeszcze… Oh, tak! Mam kolejny plusik. Wiecie, na ogół jak w książce ktoś przeciwstawia się władzy, to  działa potajemnie, wiedzą o tym tylko wybrańcy, i tylko oni biorą w tym udział. Tu tego nie ma. W Malfetto spiskowcami są nie tylko bohaterowie obdarzeni Mrocznym Piętnem, ale też zwykli ludzie, którzy im pomagają i ich wspierają.  To było ciekawe, oryginalne. W końcu szarzy obywatele książkowego świata też mają coś do powiedzenia, prawda?

Malfetto nie jest zdominowana przez miłość. Wątek romantyczny jest niemalże niewyczuwalny, pojawia się rzadko, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. Te kilka scen z serduszkami zupełnie wystarczyły mi, abym pokochała wybranka Adeliny, ale o dziwo nie to najbardziej przyciągało moją uwagę. 


Pierwszy raz od bardzo dawna wolałam skupić się na wątku nieromantycznym, jakim była przemiana Adeliny, poznawanie przez nią własnej mocy i nauka władania nad Mrokiem. To było coś… Kurcze, coś obłędnego! Pożerałam opisy jej ćwiczeń, a gdy wyruszyła wraz z pozostałymi na akcję, gdzie dała pełen popis swoich zdolności byłam pod ogromnym wrażeniem. Cholera, nie mogę wam tego wyjaśnić nie robiąc spoileru, ale… Marie Lu odwaliła kawał dobrej roboty! Ja ten Mrok widziałam, otaczał mnie i spowijał jak kokon, zaciskał się wokół mojej klatki piersiowej, przepływał między stronicami książki… Czułam to, co przeżywała Adelina, wchodziłam w jej skórę, i z zapartym tchem poznawałam coraz to nowsze, zaskakujące zdolności dziewczyny.

Kurczę, nie jestem pewna ile z tego da się zrozumieć. Wybaczcie, ale miałam problem z tą książką, bo niby miała minusy, ale plusy były jeszcze większe. Drażniła mnie i zachwycała jednocześnie. 

Podsumowując: Malfetto jest pełne sprzeczności, ale tak czy siak gorąco polecam wam tę książkę! Gwarantuje, ze nie będziecie się przy niej nudzić, odpoczniecie od schematów, miłostek i przeciętności… a jeśli jesteście idealistami, to i ciśnienie sobie podnieść możecie :D

Teraz czas na Was! Znacie historię Adeliny? Co o niej sądzicie? A może dopiero planujecie po nią sięgnąć, albo wcale nie macie na to ochoty? Czekam na Wasze opinie w komentarzach! 

Trzymajcie się ciepło!
Q.

Za książkę ślicznie dziękuję wydawnictwu Zielona sowa!