Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wrzesień. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wrzesień. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 3 grudnia 2017

PODSUMOWANIE jesieni 2017! Stosiki, paczki, cyferki i inne cuda ;)

Czołem Wafle!
Święta, święta i po… a nie to jeszcze nie teraz :’) Święta jeszcze przed nami, za to jakoś kilka dni temu (bo nie wiem, kiedy będziecie czytać ten post ;)) jesień nam się skończyła, i stąd też naturalną koleją rzeczy przychodzę do was z podsumowaniem ostatnich trzech miesięcy.

poniedziałek, 11 września 2017

Raz kozie śmierć, raz duszy niebyt. | Szamanka od umarlaków, Martyna Raduchowska

Czołem Borówki!
Jak Wam minął pierwszy tydzień szkoły? Mój śmiało mogę nazwać piekielnie nudnym i męczącym. Na szczęście miałam coś, co ratowało mi humor i psychikę. Tachałam to w torbie, plątałam się z tym po domu, właziłam do wanny... cóż, można wręcz powiedzieć, że kąpałam się z Szamanką od umarlaków :') I właśnie o tej książce autorstwa Martyny Raduchowskiej chcę wam dzisiaj opowiedzieć. Lecimy z tematem? ;)

czwartek, 31 sierpnia 2017

KSIĄŻKOWE PREMIERY WRZEŚNIA ;)

Czołem Szyszki!
Wakacje nam się, psia mać, skończyły :"( Przychodzę wiec do was z małym, chociaż dosyć obszernym pocieszeniem w postaci zbioru zapowiedzi wrześniowych premier książkowych. Mam nadzieję, że każdy z nas znajdzie w nich coś dla siebie ;) Starałam się wybierać możliwie różnorodne tytuły, nie tylko to, co sama z chęcią bym przygarnęła. Wszystko oczywiście macie podzielone wg gatunków tak, jak podaje Lubimyczytać :). A więc nie przedłużając: zapraszam was na post o tym, co pojawi się w księgarniach w najbliższym miesiącu!

czwartek, 22 września 2016

Mrok do potęgi N-tej, czyli o tym jak Marie Lu wywołała u mnie ciary!

Wybaczcie brak zdjęcia, ale w wirze przygotowań nie zdążyłam wykonać niczego godnego publikacji :'(. Odpokutuję wkrótce ;)
Hej Kurczaczki!

O jacież chromole, ale mam urwanie głowy! W sobotę wybywam do cudownej, słonecznej Hiszpanii… przez co teraz ledwo wyrabiam z oddychaniem, o ogarnianiu bloga już nie wspominając! Dlatego przepraszam Was, że ostatnio nie zaglądam na Wasze blogi regularnie – po prostu nie wyrabiam z przygotowaniami. Ale obiecuję poprawić się w październiku ;) Wracam 15-ego, i gwarantuje, że się ode mnie nie opędzicie! Póki co nie jestem pewna jak będzie z postami tutaj. Bo wiecie, wifi będzie… albo i nie będzie. To samo tyczy się czasu wolnego. Ale postaram się wrzucić coś chociaż raz w tygodniu :).

Ale ja nie o tym.  Dziś mam dla Was recenzję czegoś mrocznego! Przy pierwszym tomie tej historii miałam pewne zastrzeżenia (Nie wiesz o czym było w pierwszej części? KLIKEJ MIE, NIE GRYZĘ!). Czy drugi tom okazał się lepszy, czy wręcz przeciwnie? Gorąco zapraszam Was na recenzję kolejnej części trylogii Marie Lu, pt. Malfetto. Drużyna Róży!

Jak ja nie lubię pisać o kontynuacjach. Bo niby jak napisać opis tak, aby niczego istotnego Wam nie zdradzić? :’( Nie mniej jednak spoilerów się nie obawiajcie. Najwyżej zarys fabuły będzie skrajnie badziewny xD No to lecim!

Spróbuję dać wam malutki smaczek stylu Lu w postaci cytatów ;)

Po tym, co wydarzyło się Estenzii Sztylety uciekają do Beldain, szukać pomocy u tamtejszej królowej, natomiast żądna zemsty Adelina wraz z siostrą udają się do państwa-miasta Merroutas w poszukiwaniu sojuszników. Jako swój pierwszy cel wybierają sobie Magiano – chłopaka obdarzonego Mrocznym Piętnem, o którym jest głośno w całej Kenettrze. Jednak przeciągnięcie go na swoją stronę okazuje się nie lada wyzwaniem, a konsekwencje tego przedsięwzięcia będą wielkie.. i krwawe. Co takiego wydarzy się w Merroutas? Kto jeszcze wesprze Adeline? Co stanie się z koroną Kenettry? Och, jest tyle pytań… ale odpowiedzi musicie szukać w książce!

Dobra, tym razem nie używałam karteczek, bo na samiutkim początku zabazgrałam całą. Wszystkie myśli spisywałam w telefonie, i uwierzcie mi, jest tego sporo… ale postaram się nie rozgadać (co oczywiście może mi nie wyjść xD).


Może zacznę od samej historii stworzonej przez Marie Lu, od pomysłu na Malfetto, bo to jest coś świetnego. Ostatnimi czasu na rynku jest multum, ale to  m u l t u m  książek pisanych na wzór była apokalipsa/wirus/zaraza/kataklizm, świat uległ zmianom, jest strona dobra i strona zła, główny/a bohater/ka w jakiś sposób chce pokonać tych złych, wałczy i walczy, w między czasie się zakochuje, krew i flaki, czasem trochę seksu, znów krew i flaki, zły umiera, dobro zwycięża, ślub, wesele i wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Przyznajcie, że mam rację. A wiecie co robi Marie Lu? Ona bierze ten schemat i tak wypacza, tak nagina, tak nim gibie na lewo i prawo, że coś pozornie znanego i oklepanego robi się wciągające, zaskakujące, wywołuje ciarki i szybkie bicie serducha. Masakra, jakie Malfetto było dobre. Jak mówi moja koleżanka: Ręka, noga, mózg na ścianie. Serio. Tam nie szło przewidzieć wydarzeń na dalej, niż pół strony. Na chwilę obecną mam tyle hipotez co do losów Adeliny i tego, jak Lu zakończy tę trylogię, że na palcach obu rąk nie zliczę! Zaraz wam to wyjaśnię lepiej, wszystko po kolei.

Sam styl autorki jest stale i niezmiennie zachwycający. Właściwie w tej części dała popis swoich zdolności i to porządny. Opisy są powalające. Czytając zapominałam o Bożym świecie, przenosiłam się do zardzewiałego, blaszanego baraku, z którego obserwowałam toczącą się walkę. Słyszałam szum fal, stukot deszczu o blaszany dach, czułam zapach mokrej ziemi… Mało jest autorów, którzy potrafią tak bardzo pobudzić moją wyobraźnię, a Lu zrobiła to z palcem w nosie. Coś cudownego.



Skoro już jestem przy opisach… to nie mogę nie wspomnieć o tym, jak autorka przedstawiła morską bitwę. Nie mogę wdawać się w szczegóły, bo byłyby spoilerami, ale musicie wiedzieć, że walka była tak gwałtowna, akcja tak wartka i wciągająca, że nie potrafiłam odłożyć książki. Czytałam to przeklęte Malfetto do 2:00 w nocy z zapartym tchem, a  później i tak nie mogłam zasnąć, bo zakończenie było oczywiście okropne, niedopuszczalne, i ja nie wiem jak Lu mogła mi to zrobić. To, co wyjawiła mi w ostatnim rozdziale zrodziło tyle pytań, tyle obaw o dalsze losy wszystkich bohaterów, że… ughhh! No nie mogę nic więcej dodać, bo mnie okrzyczycie za paplanie. Sami sprawdźcie, koniecznie!

Co do bohaterów, to Lu i tu mnie nie zawiodła. Postacie są wielowarstwowe, tajemnicze, skomplikowane…. Tu nie ma żadnych statystów. Każda postać jest istotna, każda jest indywidualna, ma swoje własne plany i cele, do których dąży. Bohaterowie Malfetto potrafią być bezlitośni i przebiegli, wykorzystywać siebie nawzajem… Jednym słowem w świecie stworzonym przez Lu ludzie żyją zgodnie z zasadą: Umiesz liczyć? Licz na siebie.


Nadal najbardziej z całej powieści intryguje mnie Teren. Główny Inkwizytor jest tak zawzięty, tak bezlitosny, ze czasami bałam się czytać rozdziały widziane jego oczami. Bo ta bezlitosność nie ogranicza się do innych. Teren przede wszystkim nie ma litości dla samego siebie, i to jest fascynujące. Nie jestem w stanie wyjaśnić wam o co chodzi z tą postacią, bo to jedna ze smaczniejszych zagadek, której nie zamierzam wam zepsuć… ale Teren to naprawdę mistrzowsko wykreowany bohater, nad którym warto się zastanowić, zatrzymać na chwilę i poświęcić mu ciut więcej uwagi.

Główna bohaterka, czyli Adelina nadal jest świetna. Niczym nie przypomina tych pustych, infantylnych laleczek z innych młodzieżówek. I nie chodzi mi o bliznę czy brak oka. Ona jest po prostu twarda. Jej moc (nadal  nie zamierzam zdradzać wam na czym polega, bo to kolejny brzydki spoiler) zaczyna się jej wymykać. Dziewczyna na naszych oczach traci zmysły, wariuje, zabija samą siebie swoją potęgą… A potężna jest niesamowicie. To, jak Lu ukazuje szepty w głowie Adeliny wywołuje ciary. Serio.


W tej części pojawia się też Magiano. Mam nieodparte wrażenie, że to właśnie z jego pomocą autorka planuje złamać moje biedne serduszko w trzecim tomie trylogii, ale nie wybiegajmy zbyt daleko ;). Magiano póki co najbardziej zasługuje na miano bohatera pozytywnego, aczkolwiek też tak nie do końca. Chłopak jest obdarzony tak fascynującą mocą, że… no miód, malina i fistaszki <3 Dodatkowo wnosi troszkę światła w tę mroczną historię, wywołuje cień uśmiechu, pozwala na chwile zapomnieć o burzy szalejącej w Kenettrze. Szczerze polubiłam tego magicznego złodziejaszka :).

Oprócz tej trójki mamy jeszcze dwie królowe, mamy cały zastęp Sztyletów, tytułową Drużynę Róży…. I naprawdę o każdym mogłabym się tutaj rozpisać, bo każdy zasługuje na swój własny akapit… ale chyba się powstrzymam ;). I tak już się o bohaterach rozgadałam. Zdradzę jedynie, że Lu wzgardzi wszelkimi logicznymi prawami, i zmiażdży czytelnika, spopieli na proch.


A na koniec… Wiecie co było w tej książce najlepsze? Najlepsze było  to, że nie potrafiłam opowiedzieć się po żadnej stronie. Nie umiałam i nadal nie umiem zdecydować się kto w tym konflikcie miał rację, kto był tym dobrym. Z jednej strony jest główna bohaterka – Adedlina, która chce wyzwolenia dla innych malfetto, ale… ona wcale nie jest dobra. Szczerze mówiąc odnoszę wrażenie, że Drużyna Róży opowiada o walce zła ze złem, bo… tu jest tyle mroku, tyle egoizmu i negatywnych emocji, tyle ciemności, że nie sposób znaleźć jednego bohatera, który zasłużył by na miano tego w pełni prawego, dobrego. Sztylety niby też walczą o wolność dla malfetto… ale w takim razie czemu walczą z Adeliną, która chce tego samego, co oni? Niby są dobrzy, ale jednak jakoś nie do końca. Niby ich lubię, a jednak coś mi tu zgrzyta. Chyba nie chciałabym takich wybawicieli. Jest jeszcze Teren – Naczelny Inkwizytor. Ten to jest dopiero prze gałgan! W zasadzie to on jest przyczyną całej tej wojny (Shhhh, nic nie powiem), jest skrajnym hipokrytą, jest psychiczny, szalony... a ja go lubię. Ba! Ja go rozumiem! I widzicie jakie to zawiłe? Nawet nie wiem, czy cokolwiek zrozumieliście z tej recenzji… Bo nie potrafię tego wyjaśnić. Wybaczcie :’(.

Tak więc podsumowując – z całego serducha polecam wam sięgniecie po Malfetto! Drugi tom wynagradza malutkie zgrzyty, które zauważyłam w pierwszej części. W Drużynie Róży nie ma problemów z chaosem w narracji, wszystko jest piekielnie dobre, piekielnie mroczne i piekielnie mocne. Zupełnie nie rozumiem, czemu w Polsce jest tak cicho o Marie Lu i jej książkach, bo naprawdę są niesamowite!

A co z Wami? Skusicie się na mroczną opowieść? A może znacie już niesamowitych malfetto? Albo pasujecie, bo to nie wasza bajka? Czekam na wasze opinie pod postem!

Całusy :*
Q.

Za cudowną książkę dziękuję wydawnictwu Zielona sowa ;)




PS. Miśki mam pytanie! Macie jakieś rady odnośnie lotu samolotem? Co zrobić, żeby nie było tak źle? Pomocy! :’(

czwartek, 15 września 2016

Coś na osłodę, czyli BABECZKOWA WYLICZANKA

Hej ho Paproszki! 
Ej ale się dziwnie czuję z tym, co właśnie robię xD. A co robię? Ano odpowiadam na Tag, do którego nominowała mnie Ola z bloga Zaczytana Iadala. Co w tym takiego dziwnego? Oprócz tego, że nominację dostałam zaledwie wczoraj, a już się za nią biorę… to nic :D Dziś zapraszam Was na Babeczkową wyliczankę, którą obmyśliła Embers z Next chapter! O co w tym chodzi? Najprościej rzecz biorąc za moment upiekę dla was najlepszą babeczkę ever, w całości z książkowych przystojniaków. Im wyżej, tym większa moja miłość do danego Pana <3 Brzmi pysznie, prawda? Więc może nie przedłużajmy, zacznijmy pichcić ;)


Ciasto to podstawa, czyli… 


 Akiva z trylogii Córka dymu i kości! Co prawda została mi jeszcze połówka ostatniego tomu (Niech sczeznął na samym dnie piekła ci, którzy podzielili trzeci tom na pół!), ale nie zmienia to faktu, iż nie da się przejść obojętnie obok tego anioła. Dosłownie – anioła. Nie dość, że jak przystało na stworzenie pochodzenia niebiańskiego typek jest nieziemsko przystojny, to jeszcze kocha, jak nikt inny, wbrew wszystkiemu i przez lata. Kurcze no, nie chciałybyście przelecieć się w ramionach takiego Akivy nad czeską Pragą dajmy na to, podziwiać świat z lotu ptaka (anioła?), ogrzewana ciepłem bijącym z serca waszego towarzysza? Bo ja bym nie pogardziła takim osobistym aniołkiem :’)

Bita śmietana jest niezbędna, a więc… 
nie nie, wcale nie mam słaości do skrzydlatych xD <3

Rysh z Dworu cierni i róż <3 To jest dziwny typ. W sensie.. bo wiecie, cała reszta mojej piątki to główni bohaterowie, a ten jest nie dość, że drugoplanowym, to jeszcze w książce opiewającej na jakieś 500 stron (chyba, bo już nie pamiętam) Ryshanda było może 1/10 z tego? No malińko! Ja chcę więcej, i czekam jak na szpilkach na kolejny tom, w którym mam nadzieję poznać bliżej mojego ulubionego Księcia Dworu Nocy. A czemu? Cóż, jak przystało na spaczony gust Q, nie mogłam oprzeć się sarkastycznemu, niepoprawnemu i bezczelnemu przystojniakowi spowitemu w czerń, który w dodatku tak niesamowicie zaskoczył mnie w tej książce <3. Nie zdradzę wam czym, bo to by był niesamowity spoiler… ale Rysh zdecydowanie jest gody zostania bitą śmietaną w mojej babeczce ^^.

Lukier na osłodę, i tutaj… 




Jamie z Obcej Diany Gabaldon! Mój piękny, rudowłosy Szkot jest pieruńsko męski, niesamowicie zabawny, często porywczy, regularnie niepoprawny, jednym słowem: CUDOWNY! Ilekroć pojawiał się w tej historii szczerzyłam się do książki jak wariatka, a po obejrzeniu serialu długo nie mogłam wyprosić z głowy tego przenikliwego spojrzenia błękitnych oczu. Jejku, dziewczyny, no przyznajcie, że Jamie jest boski! Która nie chciałaby, żeby taki ciasteczek przybył wam na ratunek wskakując do wierzy przez okno? Albo która wzgardziłaby widokiem Jamie’go naprawiającego młyn? … No dobra, to brzmi głupio, aleeee on ten młyn naprawiał zupełnie nago! >;) Także kto nie czytał Obcej, niechaj czym prędzej gna do biblioteki/księgarni, wypożycza szkocką historię i skacze na główkę do świata wykreowanego przez Diane Gabaldon! 

Posypka, coby było barwnie, czyli…

Czemu w całych internetach nie ma żadnego fan artu Clovisa? :'(

Clovis LaFay, oczywiście! Sama się sobie dziwię, że mój ukochany mag nie zajął pierwszego miejsca na podium, ale to tylko i wyłącznie przez to, że nie bardzo miałam sposobność sprawdzić jego miłosną stronę, bo Magiczne akta Scotland Yardu skupiały się na zagadkach, a nie na miłościach ;). Co nie zmienia faktu, że od pierwszych stron przepadłam przez tego pana. Nekromanta się znalazł, psia mać! Toż to niezgodne z prawem, tak biedną Q rozkochać w papierowym czarodzieju, bez możliwości spotkania go w realnym świecie :’( A co takiego ma w sobie Clovis? Kurczę, on jest taki cudownie kulturalny i do szpiku kości dobry, że człowiek płacze ze śmiechu jak śledzi jego tok rozumowania, jest niezaprzeczalnym dżentelmenem rodem z wiktoriańskiego Londynu, no a… przyznajcie się Dziewczyny, która nie chciałaby być traktowana jak dama, jak królowa? Tak chociaż przez jeden dzień mieć zawsze otwierane drzwi przed noskiem, podawaną dłoń przy wysiadaniu z samochodu, a ramię służące parasolem gdy na dworze leje jak z cebra? A to wszystko przez pieruńsko inteligentnego bruneta, gotowego godzinami rozmawiać z tobą nie jak z kobietą, a jak z człowiekiem, traktującym cię na równi, wysokim przystojniakiem, który od czasu do czasu lubi sobie uciąć pogawędkę z jakimś od lat nieżyjącym duchem? Ja bym się skitrała ze szczęścia <3


Wisienka na  torcie (babeczce?), a więc…


Aleksander z Jeźdźca miedzianego! O mamuniu, co się działo z moim serduchem, kiedy czytałam tę historię.. jeden wielki kac, jedno wielkie morze łez, jeden wielki zachwyt, a za tym wszystkim stojący jeden, jedyny, niepowtarzalny Aleksander. Nie mam głowy do opiów postaci, ale Aleks był cholernym ciachem. Takim z masą budyniową, wisienkami, galaretką, polewą, biszkoptem, truskawkami, posypką, i nie iem co tam jeszcze w placka wcisnąć mogłą żeby był jeszcze lepszy <3. Cholera, Dziewczyny ja serio mówię, on był… Chrzanić to że śliczny, on był idealny! Okej, czasami porywczy, często zaborczy, ale to jak bardzo kochał Tatianę, to co robił dla niej, to jak ryzykował własne życie w tej przeklętej ruskiej armii… Wierzcie mi, że nie czytając Jeźdźca tracicie coś niesamowitego, tracicie historię łamiącą serce i bohatera, który zasługuje na miano książkowego ciastka jak nikt inny!

No i to by było na tyle ;). Babeczka upieczona, teraz czeka mnie noc pełna miasteczkowych snów :’). 

A! No i nominacje! Kogóż by tu… wiem :D Do upieczenia własnej babeczki nominuję: 


Mam nadzieję, że Tag wam się spodobał, albo że przynajmniej nie posnęliście w trakcie czytania :’) A jakie są wasze książkowe ciasteczka? Piszcie mi w komentarzach, może się skuszę :D

Trzymajcie się ciepło! 
Q.

sobota, 10 września 2016

PRZEDPREMIEROWO: Wars i Sawa, jakich nie znacie, czyli Dziewczyna z Dzielnicy Cudów

Cześć Pieguski!

Mój wyjazd zbliża się wielkimi krokami. Nie wiem jak będzie z pisaniem w Hiszpanii, więc postanowiłam zadbać o ten kącik i o Was póki mam wifi i odrobinę czasu… jednak rok szkolny robi swoje, to już nie to samo, co w wakacje :’(. Dziś mam dla was cenne info, bo recenzja, którą zaraz naskrobię będzie przedpremierową (Nie nie, wcale się tym nie jaram jak pięcioletnie dziecko watą cukrową <3). Moi Drodzy, zapraszam Was na mam nadzieję niezbyt długą pogadankę o książce Anety Jadowskiej, pt. Dziewczyna z dzielnicy cudów.

Jejku, jak wam opowiedzieć tę fabułę… Hmm… Może być ciężko ;).

Wyobraźcie sobie, że świat, w którym żyjemy nie ogranicza się jedynie do Płocka, Krakowa i innych Warszaw, że jest coś jeszcze – przesiąknięte magią miasta alternatywne, do których można trafić poprzez magiczne bramy, porozrzucane po naszym „normalnym” świecie. Takimi miastami są właśnie Wars i Sawa, w których ma miejsce akcja Dziewczyny z dzielnicy cudów. Nikita – jeden z Cieni, czyli zabójców należących do Zakonu ma za sobą wiele nieprzyjemnych, oględnie mówiąc, wspomnień. Przeszłość jej nie oszczędzała,  jednak to nie złamało głównej bohaterki. Nikita bierze kolejne zlecenia, walczy z wąpierzami, wilkołakami, i innymi bestiami, aż pewnego dnia ktoś jej bliski zostaje porwany i grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Wojowniczka zaczyna śledztwo, goniona przez nieubłagalny czas, jednak nie jest sama. Towarzyszy jej Robin – tajemniczy partner, którego wciśnięto jej zaledwie dzień wcześniej. Czy Nikicie uda się uratować dziewczynę z Dzielnicy Cudów? Co tak naprawdę kryje się za tym porwaniem? I kim, u diabła, jest Robin? Pff! No przecież już mnie znacie. Czytajcie, a się dowiecie ;).


Dobra, może zacznę od minusów, żeby później móc na spokojnie rozpływać się nad plusami. Początek. Pierwsze 100 stron, może 120. Matko, przeraziły mnie. Bałam się, że nie dotrwam do końca, bo początek był dość męczący. Rzucono mnie do zupełnie nowego świata, chociaż niby znanego, bo przecież legendy o Warsie i Sawie zna chyba każdy, więc nazewnictwo nie było jakieś niezrozumiałe. Właściwie to za Warsa i Sawę Jadowskiej należy się ogromna porcja lodów z polewą i taką śmieszną posypką kolorową… ale o tym później. Wróćmy do mojego jęczenia. Z początku nie wiedziałam o co chodzi z tym całym Zakonem, z podziałem alternatywnej Warszawy na Warsa i Sawę, z tym na czym polega bycie Cieniem… no generalnie brakowało mi wyjaśnień. Poznania historii tego świata i rządzących nim zasad. Ale spokojnie, wszystko mi wynagrodzono i wyjaśniono z nawiązką ;).

Trochę mnie też ten wstęp znudził, ale nie tak typowo. Bo wiecie… ciekawość była, i rosła, tylko nie do końca wiedziałam co mnie tak ciekawiło… Ale to chyba cecha stała dla kryminałów – początek musi być lekko ubogi w akcję, żeby końcówka skopała czytelnikowi tyłek. Mi skopała.
Nie skopały mnie jednak opisy walk, ale to chyba kwestia tego, że mam w zwyczaju oczekiwać sporo po tych fragmentach… w końcu Sapkowski postawił poprzeczkę cholernie wysoko ;). Generalnie mam wrażenie, że kobiety jakoś omijają opisy walk, próbują je wplatać tak, żeby były, a jednak żeby ich nie było. Jadowska nie była wyjątkiem. Okej, bili się tam paręnaście razy, ale nie poczułam zapachu krwi przegranego, i bólu pięści zadającej cios Nikity. Troszkę szkoda.
Właściwe to tyle, jeśli chodzi o moje zarzuty do tej historii… chociaż nie. Mam jeszcze jeden, a raczej pół zarzutu. Trochę mnie zdziwiło, że Jadowska bez skrępowania używała wulgaryzmów. To nie tak, że była kobieta lekkich obyczajów, na kobiecie lekkich obyczajów, ale kilak się ich tam znalazło, podobnie jak innych słów „damy nie godnych”. Kurcze, jakoś tak mi się utrwaliło, że w literaturze klną tylko mężczyźni, i stad to zdziwienie. Ale nie wiem, czy to jest minus, bo w sumie przekleństwa były użyte w stu procentach trafnie, nie było ich za dużo, i nadawały całej historii takiego twardego, prawdziwego, rzeczywistego klimatu.  Tak więc to nie jest minus, nie taki w pełni. To raczej taki niespodziewany, zaskakujący plusik dla mnie, aczkolwiek nie każdemu przypadłby on do gustu ;).

No i dobra, teraz mogę przejść do superlatyw, których jest od groma! Może zacznę od tego, co rzuca się w oczy jako pierwsze, jeszcze zanim zaczniemy czytać.. czyli wygląd książki. Matko i córko, jaka ona jest śliczna! A myślałam, że SQN całą okładkową niesamowitość zużył na Clovisa <3. Błąd. Już pominę okładkę, która jest śliczna, tak z zewnątrz, jak i od środka (koniecznie sprawdźcie ją w jakiejś księgarni, już 14 września!), ale ludzie! Dziewczyna z dzielnicy cudów ma obrazki! <3 Chyba w tej recenzji zastąpię cytaty zdjęciami ilustracji, bo są ge-nial-ne! Tak więc jeśli są tu jakieś sroki okładkowe – nie wahajcie się, kupujcie! Ja jestem zachwycona <3.

Jeśli chodzi o samą historię, to Jadowska dostaje ode mnie ogromnego plusa za to, co stworzyła. Opis z tyłu książki ma się nijak do tego, co zaserwowała mi autorka. Szczerze? Myślałam, ze dostanę dość schematyczną historię o wojowniczej dziewczynie i jej pomocniku. Wiecie, serduszka przeszyte strzałami z pistoletów i obryzgane krwią… A tu figa! Nie zdradzę Wam czemu. Nie wiem czy to by był spoiler, jednak chyba warto, abyście sami to odkryli. Ja się z początku mocno wkurzyłam, i ta złość trzymała się mnie przez dobre kilkadziesiąt stron, ale później mi przeszło. Teraz jestem wręcz wdzięczna Jadowskiej, za takie poprowadzenie wątku relacji pomiędzy tą dwójką. Cudownie jest czasami odpocząć od schematów, wiecie? ;)

Kwestia magii alternatywnych miast mnie powaliła. O luju, nawet nie wiecie, jak to jest cudownie pomyślane, jakie oryginalne. Wars i Sawa, oraz ich historia mnie porwały. To samo tyczy się magicznej Dzielnicy Cudów, w której czas stanął w miejscu, i Czkawki. Czkawka była fenomenalnym zjawiskiem. I nie, nie chodzi tu o to śmieszne coś wydobywające się z gardła ludzkiego. To coś zupełnie innego… coś świetnego!

Jeśli chodzi o bohaterów, to jak słowo daje nie mam się do czego przyczepić. Nareszcie doczekałam się twardej, niezależnej i odważnej bohaterki, która nie działała mi na nerwy swoja sztucznością. Bo  w Nikicie nie było ani ziarenka sztuczności. To, jak się zachowywała wynikało z wydarzeń, mających miejsce w jej przeszłości, i rozumiałam ją, polubiłam i przywiązałam się do niej. O! I wiecie co było w niej fajne? To, że mimo wszystko była człowiekiem. Bo wiecie, to już tak jakoś jest,  że jak autor chce stworzyć twardą główną bohaterkę, to obdziera ją zwykle z wszelkich słabych odruchów. Broń Boże nie może się załamywać, a już o płaczu nie wspomnę! Jadowska nie zabrała Nikicie uczuć i serca. I za to ma ode mnie ogrooomną watę cukrową.

Robin był niezaprzeczalnie spory plusem tej powieści, aczkolwiek mało mi go w niej było. Partner Nikity miał w sobie coś takiego, że nie sposób było go nie polubić. Kurcze, nie mam z bardzo jak powiedzieć Wam o nim czegokolwiek, bo większość informacji o tym bohaterze byłaby wrednym spoilerem, więc lepiej zamknę buźkę. W każdym bądź razie Robin jest jednym z ważniejszych powodów, dla których koniecznie sięgnę po następną część serii… inaczej ciekawość mnie zeżre, serio.

Oprócz dwójki głównych bohaterów w książce przewija się wiele postaci obdarzonych magicznymi zdolnościami, ale nie takimi zwykłymi. Mi najbardziej spodobał się Fotograf Jakub, który zdecydowanie był najbardziej magiczną postacią w całej tej historii, a sam pomysł na niego jest jakiś taki.. no kurczę, piękny <3. Więcej nie zdradzę <3.

Podsumowując: Dziewczyna z dzielnicy cudów to zapowiedź naprawdę dobrej serii. Przeczytajcie okładkowy opis, dodajcie do tego 8 kilo emocji, pomnóżcie razy 15, dodajcie kolejne 8 kilo zaskoczenia, a dowiecie się co Was czeka wewnątrz tej ślicznej książki. Ja czekam na kolejny tom, a wszystkim lubującym się w fantastyce i kryminałach polecam sięgnąć po ten. Coś czuję, że się Wam spodoba ;).

Buziaki!
Q.



Za śliczną książkę dziękuję wydawnictwu SQN


niedziela, 4 września 2016

Wygląda na to, że jestem odmieńcem, czyli o moim pierwszym spotkaniu z panią Hoover

Zdjęcie powyższe jest tymczasowe ;) Trzymajcie kciuki, żeby mnie jutro na basen wpuścili z książką xD
Hej ho Papużki!

Znów mam dla was recenzję, ale tym razem inną, od poprzednich… bo nieprzychylną. Jeszcze nie wiem jak sobie z nią poradzę, bo rzeczy, które mam wypisane na magicznej karteczce zakrawają o spoilery (ALE SPOILERÓW TU NIE ZNAJDZIECIE!), i nie wiem jak o tym napisać, aby nikomu nie zepsuć ewentualnej lektury. Ale, ale! Wy nie wiecie o czym ja mówię! Dziś zapraszam was na recenzję Never Never autorstwa Coollen Hoover i Tarryn Fisher.

Charlie i Silas chodzą razem do szkoły. Są parą, mają wspólnych znajomych, wspólną przeszłość… ale niczego z tego nie pamiętają. Nie mają pojęcia co jest tego powodem, ale oboje stracili pamięć. Razem będą szukać odpowiedzi na gnębiące ich pytania. Spróbują sprawić, by wspomnienia powróciły… ale czy im się uda? Co spowodowało, że zapomnieli osiemnaście lat swojego życia? Oczywiście nie zdradzę Wam tego, nie jestem aż takim wrednialcem ;).

Wiecie co? Czuję się oszukana. Serio. O Hoover ciężko usłyszeć złe słowo. Wszyscy ją zachwalają, straszą książkowym kacem po jej powieściach… a ja nie czuję w zasadzie nic. Przez blisko 400 stron książki serducho ani razu nie zabiło mi mocniej, więc coś tu jest chyba nie tak.. prawda? Ale po kolei.


Z tyłu książki napisano cudowne, zachęcające i intrygujące zdania: „Czy można przypomnieć sobie… że ma się krew na rękach? A jeśli prawda jest tak szokująca, że tylko zapomnienie chroni przed szaleństwem?”. Przyznajcie, że to kusi. Człowiek sięga po książkę oczekując tajemniczości, szokującej zagadki skąpanej w krwi… A co dostaje? Krwi tyle, co kot napłakał i równie dużo tajemnicy. Okej, ciekawiło mnie z początku o co chodzi z tą sklerozą, ale jakoś z kolejnymi stronami zaciekawienie poszło spać. Ta absolutna zwyczajność życia głównych bohaterów gryzła mi się z niespodziewanym, niewyjaśnionym zapomnieniem. Jeszcze póki mogłam łudzić się, że w wieczór poprzedzający zanik pamięci polała się krew, póty nie skreślałam tej historii. Ale gdy okazało się, to co się okazało (Brawo Q! Jesteś królową logicznych wyjaśnień!) uznałam, że to jakaś kpina, a nie „krew na rękach” i „szokująca prawda, której zapomnienie broni przed szaleństwem”. Grrr! Ktoś powinien ten opis zmienić, bo to jakieś wierutne kłamstwo! :<

Opis głosi również:  „On zrobi wszystko, by wskrzesić wspomnienia. Ona za wszelką cenę chce je pogrzebać.”, co od razu sugeruje mi, że w tajemnicy niezwykłej sklerozy (wybaczcie, ale nie wiem jak inaczej nazwać to, co spotkało Charlie i Silasa) musi być coś złego, mrocznego, coś w klimacie zbrodni… kurcze no, chyba wiecie o co mi chodzi ;). Miałam nadzieję na jakiś dreszczyk emocji, jakieś bum!, jakiś brzydki, wyjątkowo pryszczaty sekret Charlie, który wywołał, albo przynajmniej przyczynił się do wywołania tejże niezwykłej sklerozy. Tymczasem rozwiązanie zagadki jest do szpiku kości durne. Serio. Nie mogę Wam tego wyjaśnić, ale jak słowo daję Colleen i Tarryn mnie zaskoczyły. W życiu nie spodziewałabym się tak idiotycznego wyjaśnienia. Nawiasem mówiąc z tego wynikałoby, że takież właśnie sklerozy powinny się przytrafiać kilka razy do roku albo i kilkanaście razy, i to na calutkim świecie… ale shhh. Może ja za mało romantyczna jestem. Może jestem jak Charlie.


Skoro już mowa o naszej bohaterce, to powiem parę słów zarówno o niej, jak i o jej towarzyszu. Kobiety mają pierwszeństwo, więc zacznę od Charlie. W sumie nic do niej nie mam. Ani mnie ona ziębi, ani grzeje, jest zwyczajna, dość sympatyczna, jak na żeńską postać ;). Naprawdę nie wiem co więcej o niej powiedzieć… może tylko tyle, że nie mam co jej zarzucić, w przeciwieństwie do Silasa. Tu sprawa ma się zupełnie inaczej. 
Matkobosko cóż to za słodziak! Aż się na bełta zbiera, gdy człowiek czyta te jego listy i rozmyślenia. Jezusicku, nie lubię takich bohaterów. Rozumiem, to miał być taki ideał dla nastolatek, ale serio? Aż tak? Chłopak bez skazy, cierpliwy, odporny na zdrady, odporny na wszelkie ataki, futbolista, fotograf, przystojniak, romantyk, i co jeszcze? Przepraszam, ale tego nie kupuję.

Nie kupuję też tego, jak ta dwójka reaguje na fakt, że stracili pamięć. Kurcze, ludzie! Co Wy byście zrobili, gdybyście ocknęli się w szkolnej ławce, otoczeni obcymi ludźmi, nie wiedząc kim jesteście, czemu tu jesteście, nie mając pojęcia co się dzieje i mając w głowie jedną wielką czarna dziurę? Może ja jestem jakaś dziwna (Ekhmm... badania niczego nie wykazały xD), ale w takiej sytuacji chyba bym zemdlała, albo (tak dla przyzwoitości) się przynajmniej załamała. A co robią nasi bohaterzy? Oczywiście, że w przeciągu przerwy miedzy lekcjami spinają poślady i bez jakiejś specjalnej sensacji idą na stołówkę, i na lajciku udają, że znają zupełnie obcych ludzi. Ba! Ci ludzie im wierzą, nie widzą w tym nic nadzwyczajnego… Poważnie? Cholercia, mam nadzieję, ze tak Silas, jak i Charlie po liceum poszli na studia aktorskie. Wróżyłabym im świetlaną przyszłość ;).


Uczepić mogłabym się również samego tytułu, chociaż to akurat nie jest takie istotne. Nie przepadam za angielskimi tytułami. Skoro książkę przełożono na inny język, to to samo powinno zrobić się z tytułem, a poza tym osobiście uważam, że Nigdy, przenigdy intrygowałoby mnie bardziej, niż Never never… ale to taki drobiazg ;).

Ale żeby nie było, że tylko się czepiam. Książka nie była do szpiku okładki zła ;). 

Podobała mi się lekkość, z jaką czytało się kolejne rozdziały. Nawet nie zauważyłam, kiedy dotarłam do setnej strony, później dwusetnej… Dopiero gdy w zasadzie rozgryźli już tę zagadkę książka zaczęła mnie męczyć, a ostatnie 30 stron czytałam dłużej, niż poprzednie 350.

Ponadto na plus mogę zaliczyć narrację z dwóch perspektyw. Nie gubiłam się w niej, co czasami się zdarza. Wszystko było miłe, zrozumiałe i czytelne, a rozdziały nie dłużyły się ;). 

Humor w zasadzie również był niczego sobie, chociaż jak na mój gust wszystko było jakieś takie.. zbyt opanowane, zbyt płaskie. Nie do końca w moim guście ;).


Podobały mi się również niektóre z listów, którymi autorki urozmaiciły treść. Owszem, część z nich było absolutnie przesłodzonych, ale znalazło się parę, które przypadły mi do gustu, i może nawet uśmiechnęłam się półgębkiem gdy je czytałam ;).


Podsumowując: Never never nie spełniło moich oczekiwań. Spodziewałam się silnych emocji, niesamowitej historii, którą obiecywał mi opis z tyłu okładki i opinia o twórczości jednej z autorek, spodziewałam się oryginalności… a otrzymałam zwyczajność absolutną i totalną. Nie mniej jednak nie skreślam jeszcze Coollen Hoover. W przyszłości sięgnę po którąś z jej książek, tych pisanych samodzielnie, aby sprawdzić, czy może jednak pogłoski o kacu po jej tworach są prawdziwe ;). Czy książkę polecam..? Sama nie wiem. Na pewno nie odradzam. Jeśli macie ochotę na coś lekkiego, coś zwykłego i przyjemnego, to śmiało, bierzcie się za Never never, jednak jeżeli czujecie potrzebę bomby emocjonalnej, to poszukajcie czegoś innego ;).

No, to pomarudziłam :P. Pora na Was! Czytaliście już sierpniową premierę CoHo? Co o niej sądzicie?

Do zobaczenia w komentarzach!

Q.

sobota, 3 września 2016

Czym zaskoczy nas wrzesień?


Cześć Myszki! 
Z bólem serca stwierdzam, że szkoła się zaczęła, więc przychodzę do Was z postem, który (mam nadzieję) rozproszy co-nieco wasze myśli na matematyce, biologii i każdej innej fizyce. A czym chcę zająć wasze główki? Ano rozmyślaniem o książkach, które pojawią się w księgarniach już we wrześniu! 

Dziewczyna z Dzielnicy Cudów – Aneta Jadowska

„Są przyjazne i urocze miasta alternatywne. I jest Wars – szalony i brutalny – oraz Sawa – uzbrojona w kły i pazury. Pokochasz je i znienawidzisz, całkiem jak ich mieszkańcy.
Jak ona. Nikita. To tylko jedno z jej imion, jedna z jej tajemnic. Jako córka zabójczyni i szaleńca chce od życia jednego – nie pójść ścieżką żadnego z rodziców. Choć na to może być już za późno.
Z Dzielnicy Cudów – części miasta, która w wyniku magicznych perturbacji utknęła w latach 30. ubiegłego wieku – zostaje uprowadzona jedna z piosenkarek renomowanego klubu Pozytywka. Sprawą zajmuje się Nikita. Trop szybko zaprowadzi ją tam, gdzie nigdy nie chciałaby się znaleźć. Na szczęście jej pleców pilnuje Robin. Czy na pewno? Kim on właściwie jest?”

Czemu Dziewczyna z Dzielnicy Cudów? 
Ostatnia książka od SQN polskiej autorki okazała się fenomenalna, więc postanawiam iść za ciosem ;P Opis brzmi ciekawie, więc liczę na kolejną wspaniałą historię... A ta rozeta z okładki dodatkowo kusi <3

Wszystko to co wyjątkowe – Matthew Quick

„Oto Nanette. Wzorowa uczennica, gwiazda szkolnej ligi piłkarskiej i posłuszna córka. Zawsze robi to, czego się od niej oczekuje. 
Ale wszystko zmienia się w dniu, w którym dostaje podniszczony egzemplarz Kosiarza balonówki – tajemniczej, niewydawanej od lat kultowej powieści. Nanette czyta ją dziesiątki razy. Chce być taka jak główny bohater. Chce być buntowniczką.
Choć udaje wygadaną rebeliantkę, w środku to jednak ta sama Nanette, samotna introwertyczka, która usiłuje znaleźć swoje miejsce w nieprzyjaznym świecie. Zmuszona dokonać kilku trudnych wyborów nauczy się, że za bunt trzeba czasem zapłacić wysoką cenę.”

Czemu Wszystko to co wyjątkowe?
Matthew Quick pokazał nie raz na co go stać, więc nie jest niczym nadzwyczajnym, że ciągnie mnie do tej pozycji. Liczę na to, że się nią zachwycę ;).
  
Żyj szybko, kochaj głęboko  - Young Samantha

„Czy można przyjaźnić się z kimś, kto był miłością twojego życia?

Ona była najfajniejszą dziewczyną w mieście, on właśnie się sprowadził z rodzicami i szybko zdążył złamać niejedno serce.

Charley i Jake. Zakochali się w sobie niemal od pierwszego wejrzenia. Byli dla siebie stworzeni, snuli wielkie plany. Aż do tamtego feralnego dnia...

Na urodzinowym przyjęciu byłego chłopaka Charley dochodzi do tragedii. Niektórzy zrzucają winę na Jake'a. Po tym zdarzeniu chłopak zrywa związek i razem z rodziną wyjeżdża na zawsze z miasta.

Dała mu wszystko, każdą cząstkę siebie. A on... od niej odszedł.

Przez kolejne cztery lata Charley stara się zapomnieć o Jake'u, ale los postanawia z niej zażartować. Dziewczyna wyjeżdża na studia do Szkocji, a tam na imprezie trafia na Jake'a i jego dziewczynę. Zranione serce daje znać o sobie z ogromną siłą. Mimo że Charley stara się unikać dawnego ukochanego jak ognia, on cały czas próbuje się do niej zbliżyć.

Ale czy można zaufać komuś, kto wcześniej tak bardzo zranił?

Żyj szybko, kochaj głęboko to książka o miłości niewinnej i szalonej. Takiej, o której się marzy i tak naprawdę nigdy nie zapomina.”

Czemu Żyj szybko, kochaj głęboko?
Odpowiedź nie jest w sumie jakaś odkrywcza. Po prostu mam ochotę na romans, coś bez wampirów, wilkołaków i innych czarodziejów, a ta książka właśnie to mi oferuje ;).
  

Rój – Laline Paull 

„Podporządkowanie. Posłuszeństwo. Służba.

Flora 717 to twarda sztuka. Wywodząca się z rodu sprzątaczek, najniższej warstwy totalitarnej społeczności ula, dla Królowej gotowa jest na każde poświęcenie. Wychodzi cało z wewnętrznych pogromów, czystek religijnych i przerażających napaści drapieżnych os. Z każdym aktem odwagi zyskuje coraz mocniejszą pozycję, dzięki czemu poznaje ukrytych wrogów oraz mroczne tajemnice ula. Istnieje jednak coś silniejszego nad oddanie i posłuszeństwo, czyli naczelną zasadę rządzącą życiem wszystkim pszczelich sióstr. To własne dziecko… Żarliwa i – wszystkim poza Królową – bezwzględnie zakazana matczyna miłość sprawi, że Flora złamie najświętsze ze wszystkich praw…”

Czemu Rój?
Nie lubię książek o zwierzaczkach. Kotki, pieski i inne goryle mnie nie pociągają... ale pszczółki to zupełnie inna bajka ;P Jestem ciekawa co znajdę w Roju.


Elantris – Brandon Sanderson

„Elantris - gigantyczne, piękne, dosłownie promienne miasto, zamieszkane przez istoty wykorzystujące swoje potężne zdolności magiczne, by pomagać ludowi Arelonu. Każda z tych boskich istot była jednak kiedyś zwykłym człowiekiem, dopóki nie dotknęła jej tajemnicza, odmieniająca moc Shaod. A potem, dziesięć lat temu, magia zawiodła. Elantryjczycy stali się zniszczonymi, słabymi, podobnymi do trędowatych istotami, a samo Elantris okryło się mrokiem, brudem i popadło w ruinę. Shaod stał się przekleństwem. Nowa stolica Arelonu, Kae, przycupnęła w cieniu Elantris, a jej mieszkańcy ze wszystkich sił ją ignorowali. Księżniczka Sarene z Ted przybywa do Kae, by zawrzeć polityczne małżeństwo z księciem korony Raodenem. Sądząc z korespondencji, mogła się spodziewać, że odnajdzie miłość. Dowiaduje się jednak, że Raoden nie żyje, a ona uważana jest za wdowę po nim...”

Czemu Elantris?
O Sandersonie nie da się nie słyszeć. Jestem bombardowana pozytywnymi opiniami o jego książkach, tylko nie bardzo chcę zaczynać od czegoś, o czym słucham od pewnego czasu.... stąd chrapka na wrześniową premierę Elantris, której nie naznaczono jeszcze milionem recenzji ;).

----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

To właściwie wszystko na dziś ;). Wiecie, na jakie premiery czekam, ale ja nie wiem na co czekacie Wy! Czekam na wasze zachciewajki w komentarzach, a nóż-widelec przeoczyłam jakąś perełkę?

Całusy :*
Q.

czwartek, 1 września 2016

Co powiecie na magiczny, wiktoriański Londyn?


Cześć Wisienki! 

Wrzesień nam się zaczął, niestety. Ale nie ma co się łamać, zanim się obejrzymy znów będzie lato, znów będą wakacje, tymczasem przychodzę do Was z czymś na osłodę. Tak jak zapowiadałam dziś pragnę przedstawić Wam historię pewnego brytyjskiego dżentelmena. Serdecznie zapraszam na recenzję  fenomenalnej książki Anny Lange – Clovis LaFay, magiczne akta Scotland Yardu.

Zawsze zaczynam od opisu fabuły, ale tu mam z tym pewien problem. Ciężko mi napisać cokolwiek tak, aby nie zdradzić Wam żadnej z odpowiedzi na liczne zagadki… więc musicie wybaczyć mi kaleką prezentację tej historii :’(. 


Alternatywna wizja Anglii, rok 1873. Po trwającym kilka lat podróżowaniu po świecie Clovis LaFay wraca do rodzinnego Londynu, gdzie w dość niecodziennych warunkach spotyka swojego dawnego przyjaciela – Johna Dobsona. Ten drugi od pewnego czasu piastuje urząd nadinspektora nowo-utworzonego Podwydziału Spraw Magicznych londyńskiej policji, która pilnie poszukuje egzorcystów do spraw powiązanych z duchami. Tak się składa, że nasz główny bohater specjalizuje się właśnie w nekromancji, a że cierpi na nadmiar wolnego czasu, to z chęcią podejmuje się pracy w roli egzorcysty-konsultanta. Wróciwszy do Londynu Clovis będzie musiał stawić czoło swojej rodzinie, która (lekko mówiąc) za nim nie przepada, a do tego rozgryźć razem ze swoim przyjacielem zagadkę tajemniczych napaści, do których dochodzi w Londynie. Czy Clovisowi uda się wygrać z bratem? Kto stoi za owymi napadami? I jaką rolę w tym wszystkim odegra siostra Johna –Alicja? Moi Drodzy, nie ma tak łatwo! Musicie sami to sprawdzić ;). 

Na początku muszę się wam przyznać, że nie zagłębiałam się w to kto napisał Clovisa. Byłam święcie przekonana, ze mam do czynienia z zagranicznym autorem, a tu ZONK! Anna Lang to pseudonim polskiej autorki! Tylko błagam Was i zaklinam – nie zrażajcie się na wstępie, wysłuchajcie przeczytajcie do końca! Ja sama żałuję, że nie czytałam tej książki przed wzięciem udziału w akcji #czytamcopolskie. Byłaby idealna, no ale trudno. W każdym bądź razie Magiczne akta Scotland Yardu to kolejny dowód na to, że polska literatura nie gryzie ;).


Pomysł na całą historię uważam za coś świetnego. Uwielbiam książki i filmy, których akcja toczy się w wiktoriańskiej Anglii. Ten klimat, dorożki, suknie i cała reszta cudowności od zawsze mnie zachwycała, i coś czuję, że w najbliższym czasie nie ulegnie to zmianie ;). Clovis zapunktował samym czasem akcji, a za wplecenie w to czarów dostał ode mnie pięć gwiazdek.
   
Sama idea czarodziejów w książce jest bardzo dobrze pomyślana. To, że część ludzi potrafi władać magią wcale nie czyni ich niezwyciężonymi. Każdy z magów ma limit mocy, nie ma tak, ze może ciskać abrakadabrami na prawo i lewo bez konsekwencji. To bardzo mi się podobało, w końcu ktoś nieco okiełznał czarodziejskie towarzystwo. Poza tym ten naukowy podział magów też był ciekawym pomysłem ;). Chciałam Wam to jakoś wyjaśnić, ale skapitulowałam. Nie umiem ubrać tego w słowa tak, aby nie powstał nieludzko długi post, ale jeśli postanowicie sięgnąć po Magiczne akta Scotland Yardu, to w mig załapiecie co i jak ;). 

Historia opowiadana jest z wielu perspektyw, co na ogół mnie irytuje… a tutaj jest przyjemne, ożywcze. Nie ma nudy. Większość rozdziałów widzimy oczami Clovisa lub Johna, część opowiada nam Alicja Dobson, ale trafiają się też takie, w których poznajemy postacie drugoplanowe i ich sposoby myślenia. Szczerze mówiąc byłam zaskoczona, że mnie nie drażniła ta mnogość perspektyw, bo póki co chyba tylko Martinowi udało się tak to zrobić, aby nie wyprowadzić mnie z równowagi… a tu BANG! perspektyw, a perspektyw, a mi to pasowało! Miód, malina i orzeszki jednym słowem. Do tego muszę wspomnieć o budowie całej powieści. W Clovisie znajdziecie ogrom retrospekcji, bo rozdziały „normalne” są przeplatane wspomnieniami bohaterów. To było świetne, aczkolwiek ostatnie retrospekcje pamiętam jak przez mgłę, bo goniłam do roku 1873, aby zobaczyć jak skończy się ta historia ;). 


Jeśli chodzi o bohaterów, to Akta Scotland Yardu dostarczyły mi nowego męża. Chrzanić wszystkich innych, ja chcę Clovisa! Ten młody mag był tak kochany, zabawny, tak irracjonalnie kulturalny, a jego podejście do etyki egzorcyzmowania duchów… chwilami śmiałam się na głos z dialogów, które wywiązywały się pomiędzy nim a innymi postaciami. Z resztą myśli młodszego LaFaya też były niezgorsze… w zasadzie nie tylko jego. To tyczy się w sumie wszystkich bohaterów Magicznych akt Scotland Yardu.  Postacie są tak pozytywne, tak zabawne i dopieszczone, że nie sposób ich nie lubić. Nawet „ci źli” są jacyś tacy… fajni. Polubiłam ich ;).

Ogromnym plusem jest też język, jakim posługuje się autorka. Matko i córko, jak to się przyjemnie czytało! Okej, czasami gubiłam się w zdaniach, które niejednokrotnie były przydługawe i zawiłe, ale na ogół powieść pożerałam z uśmiechem na twarzy. Sarkazm i humor były świetne! Annie Lange chwali się też wplecenie w tę historię wydarzeń , które faktycznie miały miejsce. Nie wiem jak Wy, ale ja lubię takie powieści, w których fikcja przyprawiona jest odrobiną tego, czego uczą mnie na lekcjach historii czy biologii :).


Na ogół nie piszę o wyglądzie książki, ale w tym przypadku nie mogę się powstrzymać. Matkoboskoczęstochowsko, jestem zakochana w tej okładce. To jest tak dopieszczona, tak magiczna i dopracowana oprawa, że przez pierwsze kilka godzin lektury przerywałam czytanie żeby sobie popatrzeć na nią <3. Cudeńko!

Tak więc podsumowując: Clovis okazał się niesamowicie miłym, polskim zaskoczeniem. Historia jest oryginalna, dopieszczona, i wciągająca. Bohaterów nie sposób nie polubić, a samego Clovisa wręcz można pokochać. Z całego serducha polecam tę pozycję… hmmm, w zasadzie każdemu, chociaż znalazłabym kilka grup, którym poleciłabym ją „bardziej”. Jeśli jest tu jakiś fan Sherlock’a Holmes’a, to powinien zapoznać się z Magicznymi aktami. To samo tyczy się miłośników wszelkich Harrych Potterów i innych magicznych historii. Z kolei jeśli szukacie gorącego romansu, to nie tędy droga. W Clovisie wątek miłosny jest chyba zbyt delikatny, jak na takie wymagania ;).

A Wy już czytaliście historię o brytyjskich magach? Co o niej sądzicie? A może dopiero planujecie sięgnąć po Clovisa? Czekam na Was w komentarzach!

Całusy :*
Q.

Za egzemplarz recenzencki ślicznie dziękuję wydawnictwu SQN ;)