Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Harper Collins. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Harper Collins. Pokaż wszystkie posty

piątek, 10 sierpnia 2018

Odliczałam czas, aż on się w końcu zabije... | Osiem minut, Darren O'Sullivan


Czołem Fasolki!
Nie będę przedłużać (wyjątkowo). Dziś przychodzę do was z najnudniejszym thrillerem, jaki do tej pory czytałam. Biorę małą poprawkę na to, że oceniam debiut, no ale mimo wszystko… a z resztą, sami zobaczycie. Panie i panowie, poznajcie Osiem minut autorstwa Darrena O’Sulliivana.

niedziela, 19 listopada 2017

A miało mi zmrozić krew w żyłach... | Dobra córka, Karin Slaughter

Czołem Precle!
To będzie recenzja dziwna.

Poważnie, mam wynotowanych od groma pozytywów, a moja opinia jest niemiłosierni negatywna. Nie wiem jeszcze jak ja mam to wszystko w słowa ubrać, ale postaram się zrobić to najlepiej, jak potrafię. Pozwólcie, że opowiem wam o Dobrej córce autorstwa Karin Slaughter.

środa, 6 września 2017

Seks dla opornych, czyli erotyk odwrócony "na lewą stronę"| Absolwentka, SJ Hooks

Czołem Łososie!
Bo wydaje mi się, że łosie już były. Jakoś na początku czerwca recenzowałam dla Was Debiutanta. Było przeciętnie, ale przyjemnie. Jeśli nie widzieliście jeszcze tejże recenzji, to tu wam ją podlinkuję [Patrz, patrz! Link!], a jeżeli o pierwszym tomie już słyszeliście, to zapraszam was na moją opinię o  kontynuacji historii Stephena i Julii – Absolwentce SJ Hooks.

sobota, 10 czerwca 2017

Pająk zabity, kanapka zjedzona, pora na seks! | Debiutant, SJ Hooks

Cześć Jabłuszka!
Totalnie nie wierzę, że to recenzuję. SERIO. W dodatku nie wierzę w to, co mam zamiar zaraz napisać kierując się bazgrołami z karteczki „na uwagi”. SERIO SERIO. Moi drodzy, dziś na blogu zagości po raz pierwszy erotyk. Nadal nie wierzę xD. Pozwólcie na to, że skrobnę słów kilka o Debiutancie SJ Hooks ;).

wtorek, 28 lutego 2017

Seks, gangi, strzelaniny i inne romantyczne bajery, czyli Chłopak, który chciał zacząć od nowa

Cześć Zygzaki!
Nie krzyczcie, nie bijcie, wiem, że ostatnio milczę. Mam jakiś zastój, odpoczynek od Internetów, czy nie wiem jak to nazwać. Końcówka lutego okazała się fatalnym okresem. Oby marzec był lepszy! Dziś mam dla was recenzję książki lekkiej, przyjemnej i… zaraz, co ja robię? Na zachwyty  i nie-zachwyty  jeszcze przyjdzie pora! Kochani, dzisiaj opowiem Wam o Chłopaku, który chciał zacząć od nowa Kirsty Moseley ;).

TEN Z OKŁADKI CIUTKĘ ŁŻE xD
Ellie właśnie zerwała ze swoim chłopakiem. Chce pożyć życiem singielki, ale jej plany psuje Jamie. Chłopak przed paroma dniami wyszedł z poprawczaka. Chce zacząć życie od nowa, zerwać z przestępczym światkiem. Z dnia na dzień oboje zakochują się w sobie coraz bardziej. Planują wspólne życie, wielką podróż… i wtedy przeszłość upomina się o Jamie’go. Jak skończ się ich wspólna historia? Czy znajdziecie tutaj happy end? Jakie sekrety skrywa chłopak Ellie? Czy przeszłość wypuści Jaimie’go ze swoich szponów? Odpowiedzi znaleźć możecie wyłącznie w książce ;)

MÓJ PIERWSZY RAZ
Wcześniej nie miałam styczności z twórczością Kirsty Moseley. W prawdzie mam na półce innego „chłopaka” jej pióra, ale grzecznie czeka sobie na marzec, zgodnie z moimi postanowieniami na ten rok (także wkrótce spodziewajcie się recenzji ;)). Ne wiedziałam więc na co się piszę, biorąc do recenzji tę książkę. Liczyłam na coś lekkiego, coś z serduszkami, słodkościami… coś, co nie będzie zbytnio wymagające. Od razu zaznaczę – możliwe, że zawyżam ocenę tej książki. Nie wiem, czy widzieliście moją poprzednią reckę. Jeśli tak, to wiecie, że trafiłam na prawdziwy gniot. Jeżeli nie… to właśnie wam wyjawiłam, iż przed Chłopakiem miałam nieprzyjemność zasypiać przy lekturze. Tak więc podejrzewam, że moje wymagania i zmysły zostały tak wygłodzone, że zadowoliłyby się namiastką akcji i emocji. Ale spokojnie, starałam się myśleć trzeźwo czytając tę powieść. I muszę przyznać, że moje pierwsze spotkanie z twórczością Moseley zaliczam do udanych ;).

NIBY JUŻ BYŁO, A NADAL BYŁO MIŁO ;)
Historia stworzona przez autorkę nie jest jakoś wybitnie oryginalna. Mamy chłopaka, którego przeszłość skrywa liczne sekrety. Jest dziewczyna, która zrywa z chłopakiem i planuje chwilę pobyć singielką. Nie jest zaskoczeniem, że jej to nie wychodzi, bo na swojej drodze spotyka owego tajemniczego faceta. Ileż jest takich powieści? Licząc tak pi razy drzwi… od czorta :D. A mimo to ta mnie wciągnęła i to niemalże od pierwszych stron. Właściwie to zaintrygowało mnie ostatnie zdanie prologu: „Chyba wszystko sprowadza się do tego: nazywam się Jamie Cole i jestem mordercą.”. Lubię morderców… jakkolwiek brzmi to dziwnie. A więc momentalnie moje oczekiwania wzrosły. I z pewnym zadowoleniem stwierdzam, ze Moseley mnie zaspokoiła (coś czuję, że nie powinnam dziś brać się za pisanie...). Jej pióro okazało się przyjemne, pełne smacznego humoru i emocji. Autorka nie raz mnie zaskoczyła i potrafiła zaciekawić. A wiedzcie, że przeważnie romanse mnie nie ciekawią zbytnio ;). Ale może przejdziemy do konkretów? 

PAN I PANI ZAKOCHANI
Bohaterowie są… standardowi? Przeciętni? Masa takich była przed nimi i masa pojawi się po nich, a mimo to spodobali mi się. Chrzanić schematyczność tego, jak zostali wykreowani – potrzebowałam odmóżdżacza, więc nie mam prawa narzekać. W tamtej chwili byli dla mnie idealni.
Jamie z jednej strony był uroczy, romantyczny i słodki, że aż zęby bolały, ale jednocześnie miał ten swój pazur, którego niby chciał się pozbyć, niby z nim walczył… ale na szczęście opornie. Bo akurat te chwile, kiedy robiło się „groźnie” były dobreńkie ;). Może i bym się z Jamiem mogła zakumulować, może i poflirtować co nieco, ino gdyby on nie zrobił na końcu tego… co zrobił na końcu! Nie powiem o co chodzi, spokojna głowa. Jednak to było beznadziejne. Ja nie wiem czemu autorki lubują się w tym idiotycznym rozwiązaniu, które jest tak wysnute z logiki i tak sprzeczne… No według mnie powinno się zakazać takich akcji.
Ellie z kolei była dla mnie trochę niedopracowana. No bo wyobraźcie sobie, że wczoraj zerwałyście z chłopakiem. Troszkę mało was to obeszło, bo koleś był zaborczym dupkiem, nie mniej jednak przed nim nie miałyście innych. Twardo postanawiacie sobie, że chcecie sprawdzić jak to jest żyć bez chłopa. Jest sobota, dzień po rozstaniu. Idziecie do klubu z koleżankami, gdzie zagaduje was nieznajomy facet. I co? Toniecie w głębi jego niebieskich oczu, dajecie się zahipnotyzować, zdejmujecie majtki przez głowę, a już za kilkanaście dni spotykacie się z nim dzień w dzień? A gdzie się podziało „chcę być wolna i niezależna, chłopaki są fuj”? Jedyne, co troszkę uratowało Ellie w moich oczach to fakt, że z początku chyba kierowało nią pożądanie, a nie jakaś wielka miłość od pierwszego wejrzenia. Nosz przynajmniej tyle! Ale pominąwszy zaćmienie umysłu z początku książki Ellie oceniam pozytywnie. Miała łeb na karku, kochała całym sercem, punktowała odwagą i wiernością i była… „jakaś”. Zważywszy na to, że mówimy o romansie dla nastolatek – to mi wystarcza.


TONA SEKSU!
Wicie co mnie na początku zdziwiło? Seks. Dużo seksu. Wszędzie seks. Początek książki to skupisko scen erotycznych. Zastanawiałam się nawet, czy  przypadkiem nie trafił mi się jakiś delikatny erotyk :’). Troszkę się tego nie spodziewałam, ale w zasadzie podobały mi się opisy scen łóżkowych. Wulgaryzmów w nich nie było (z resztą w całe książce przekleństwa pojawiały się sporadycznie i były użyte w odpowiednich momentach – plusik ode mnie dla autorki!), nie było też zbędnych zachwytów nad, dajmy na to, promieniami słońca idealnie podkreślającymi krągłość pośladków Jamie’go, czy tam innych dziwnych zjawisk metafizycznych. Czytając je czułam emocje towarzyszące głównym bohaterom, co w moim przypadku znaczy sporo – zwykle seks z książek mnie nijak nie rusza, bo albo za dużo jest ochów i achów nad gładkością pościeli, albo znów bliższe jest to do rozmnażania się królików, niż do seksu dwójki ludzi. W Chłopaku wyszło to dobrze, smacznie i z pewnością nie drażniąco.

DOBRYM GANGIEM NIE POGARDZĘ
Z mojego punktu widzenia sporym plusem tej książki jest wątek mafii. Nie będę ukrywać, że jestem troszkę chłopczycą. Mam w domu dwójkę facetów, więc od małego zamiast Titaniców i Zmierzchów oglądałam Szklane pułapki, X-meny, Tombraidery… No generalnie wszystko, gdzie się strzela, wybucha i ściga autami. I tak już mi zostało. Jakkolwiek na widok krwi mdleję, to nie pogardzę książkową strzelaniną, nielegalnymi walkami, przekrętami, dilerką i innymi takimi… a w Chłopaku takowe dostałam. Podobało mi się to, jak ukazano społeczność mafijną (można tak to nazwać w ogóle?) – z pozoru banda kryminalistów, okazała się grupą facetów broniących się wzajemnie, troczących o swoich braci, zżytych i na swój sposób ciekawych. Troszkę żałuję, że nie poświęcono im więcej uwagi… ale znów wracam do tego, że mówimy o romansidle, a nie kryminale czy czymś tego typu – tu pierwsze skrzypce ma grać miłość, nie gangi. Szkoda ;)

CZY DA SIĘ ZASKOCZYĆ Q W ROMANSIE?
Takim największym plusem tej książki jest według mnie tajemnica skrywana przez Jamie’go. Szczerze? Od samego początku mnie ciekawiła, to już wicie. Byłam pewna, że go rozgryzłam, że wiem, czemu wylądował w poprawczaku. W ogóle nie dopuszczałam możliwości, aby skrywany sekret jakoś mnie zaskoczył… a jednak szczęka mi nieco opadła. Moseley udało się mnie zaskoczyć. Uśpiła moją czujność, za co należą się jej gratulację. Nie zdradzę wam rozwiązania zagadki, jednak śmiem twierdzić, że was również by zaskoczyło, a do tego pewnie się spodobało. Mi spodobało się bardzo. Było dobre, nieoczywiste i przemyślane.


W PIGUŁCE
A więc w skrócie: Chłopak, który chciał zacząć od nowa to kolejna powieść dla nastolatek, podobna pod wieloma względami do swoich poprzedniczek. Historia jest schematyczna, jest chwilami przewidywalna, a mimo to spodobała mi się. Była miłą odskocznią, taką książką przejściową pomiędzy gniotem absolutnym, a czymś naprawdę (napraaaaawdęęę!) dobrym, za co planowałam wziąć się po skończeniu Chłopaka. Autorka urzekła mnie słodyczą uczucia ukazanego w książce z nutką humoru i sporą dawką emocji, a do tego kilkakrotnie zaskoczyła zwrotami akcji. Czy sięgnę po kolejny tom? W sumie czemu nie ;). A komu polecam? Raczej nie starszym czytelnikom. Chłopak powinien przypaść do gustu osobom poszukującym odpoczynku od ciężkich książek, lub zwolennikom lekkich i słodkich historii miłosnych.

Coś mi nie gra w tej recenzji. Też to czujecie? Chybam jakaś chora :’( Ale, ale! Czytaliście? Macie w planach? Łapka w górę – kto szuka na wiosnę miłości w książkach?
Buziak ;*
Q.
Za książkę dziękuję Wydawnictwu Harpen Collins :)

piątek, 25 listopada 2016

Dziś będzie kolorowo! Magiczne zwierzęta i jak je znaleźć, kolorowanka ;)

Cześć Kolorki!
Jak się pewnie domyślacie po przeczytaniu tytułu, witam się z wami w ten sposób nie przypadkowo. Dzisiejszy post nie będzie typową recenzją. Nie znajdziecie tu opinii o postaciach, zarysu fabuły ani cytatów... bo książka, którą zaraz wam zaprezentuję, takowych nie ma ;). Zapraszam na recenzję opinię o kolorowance pt. Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć: Magiczne miejsca i postacie, kolorowanka.

piątek, 21 października 2016

O książce tak złej... że aż chce się więcej ;)

Cześć i czołem Malinki!
Brrrrr! U Was też jest tak pieruńsko zimno? Bo u mnie panuje istna lodówka. Jeszcze jeden koc, a zamienię się w kokon, a na wiosnę zamiast Q. będziecie mieli motylka. No… może raczej jakąś ćmę ;). Jednak póki jeszcze mi rączki z tego kokonu wystają, to piszę. A co piszę? Cóż, zapraszam Was na recenzję książki, o której mam tak mieszane uczucia, że… Panie i Panowie, przedstawiam wam kolejną historię pióra Rainbow Rowell – Nie poddawaj się.

Od czego to się… ach tak! Fabuła!

Watford to szkoła dla czarodziejów znajdująca się gdzieś w Wielkiej Brytanii. Główny bohater – Simon Snow jest na siódmym, ostatnim roku. Ważne info – Simon jest najpotężniejszym czarodziejem na świecie. Chłopak ma w sobie tyle magii, że aż go rozsadza. Dosłownie. Mimo siedmiu lat nauki chłopak ma problemy z zaklęciami, ciągle coś plącze, a na domiar złego w sytuacjach kryzysowych zdarza mu się podpalać to i owo. No, ewentualnie wybuchać. Ale to jeszcze nie jest najgorsze! Prawdziwym problemem jest to, że ktoś wysysa magię ze świata, a zgodnie z przepowiednią to właśnie Simon ma go pokonać. I tak oto gdy chłopakowi świat sypie się na głowę, traci dziewczynę, obserwuję wisząca na włosku wojnę, która lada moment wybuchnie, przychodzi czas, aby stawić czoła złu, które pochłania magiczną moc i ocalić świat magów. Tylko jak tego dokonać, jeśli nie panuje się nawet nad własną mocą? Co zrobić, aby świat czarodziejów się nie rozpadł? Jak rozwikłać zagadkę, która spędza sen z powiek naukowcom od kilkunastu lat? Przeczytajcie Nie poddawaj się, a poznacie odpowiedzi na te i wiele więcej pytań ;).


Na początku muszę się wam przyznać, że nie miałam styczności z Fangirl, przez co troszkę nie wiedziałam na co się piszę biorąc się za Nie poddawaj się. A co ma piernik do wiatraka? Otóż ci, którzy czytali Fangirl wiedzą, że jedna z bohaterek pisze tam fanfiction o Simonie Snow – czyli bohaterze Nie poddawaj się. Od razu mówię, że za żadne skarby świata nie umiem ogarnąć zamysłu Rowell i nie wiem, czy to co czytałam było właśnie tym fanfiction z Fangirl, czy raczej urzeczywistnieniem fikcyjnej książki, której Cathy (bohaterka Fangirl) była tak wielką fanką, ze stworzyła fanfic nią inspirowany. W zasadzie zastanawiałam się nad przeczytaniem Fangirl, ale ilekroć wspomnę gdzieś o Rowell, to właśnie tę książkę każdy mi odradza i… i przez to póki co nie rozwikłam zagadki z fanfikiem. Jeśli ktoś z Was umie mi to wyjaśnić to proszę – piszcie w komentarzach, bo mój mózg wysiadł i… potrzebuje pomocy :).

Dobra, ale przejdźmy do moich odczuć i opinii o Nie poddawaj się ;). Szczerze mówiąc mam mętlik w głowie. Z jednej strony upewniłam się w tym, że styl Rowell do mnie trafia i na bank będę czytać jej książki, a z drugiej strony za cholerę nie wiem co jej strzeliło do głowy, żeby brać się za fantastykę. Ale po kolei.


Styl autorki znów jest niesamowicie lekki i pełen dobrego humoru. Do diaska, uśmiechałam się pod nosem czytając dialogi, których jest bardzo dużo (co niesamowicie przyspiesza czytanie książki ;)). Rowell ma talent do prześlizgiwania się przez historię tak gładko, jakby sunęła na saneczkach po śniegu (Czujecie już święta? W Hiszpanii w październiku zaczęli sprzedawać czekoladowe mikołaje <3). W zasadzie nie ma tam momentu nudy… chociaż może to przez to, że nie ma też momentów zapierających dech w piersi. Jest jakoś tak… równiutko. Ta historia ani ziębi, ani grzeje. Ona bawi. To na pewno :).

Podobały mi się liczne nawiasy. To chyba jest charakterystyczne dla Rowell (nie wiem tak na 100%, bo czytałam póki co dwie książki jej autorstwa :P). W każdym bądź razie te wtrącenia były zawsze trafione i jakieś takie... Kurcze, nie umiem wyjaśnić. To tak, jakby Rowell już po napisaniu Nie poddawaj się, wpadła na kilka pomysłów, ale nie miała jak ich wpleść, więc natrzaskała nawias obok nawiasu z dopiskami. Może nie spodoba się to każdemu, ale ja pochwalam takie zabiegi ;). 

Bolało mnie strasznie to, jak perfidnie wzorowano się tu na Harrym Potterze. Bo naprawdę ilość zapożyczeń aż boli. Zamiast Nawiedzonego Lasu jest Ukryty Las. W Harrym była Bijąca Wierzba, a tutaj mamy Wieżę Płaczącą. Lokalny Hagrid pasie sobie kozy i ma drewnianą laskę zamiast parasolki z ukrytą różdżką. No po prostu zerżnięć zapożyczeń jest bez liku. Właśnie dlatego nie lubię ff. Bo to taki kulturalny plagiat jest według mnie. Tak więc za przegięcie z wzorowaniem się na Harrym Rainbow Rowell ma u mnie minusa, co nie znaczy, że przestanę ją lubić. Co to, to nie ;).


Ogromnego, kolosalnego, wielkiego, potężnego minusa ma jednak za to jak okaleczyła magię w tej książce. A może nie tyle magię, co zaklęcia. Co to w ogóle miało być ja się pytam?! Te zaklęcia były tak idiotyczne, że… a z resztą, co mi tam. Przytoczę Wam kilka. Wyobraźcie sobie, że Wasz przyjaciel zamierza zaraz wysadzić w powietrze hmmm… podwórko waszego domu. Jakim zaklęciem go powstrzymacie? Polecam spróbować tego: Weź się w garść! Staw czoło! Trzymaj się! Nie trać głowy! Na Simona działa. A co jeśli chcecie roztopić masełko na babeczce? Nic prostszego, wystarczy zawołać Życie na gorąco! Chcesz sobie polatać? No to dawaj W górę, w górę i pod chmurę!, a jak ci się latanie znudzi, to rzuć A my wszyscy bęc!, i po sprawie. Tak Kochani, to są zaklęcia. Nie zgrywam się. Dobrze, że ktoś pomyślał, żeby każde z zaklęć podkreślić pogrubioną czcionką, bo można by pomyśleć że nasi bohaterowie cierpią na jakieś zaburzenia i lubią sobie raz na jakiś czas krzyknąć jakiś tekst zupełnie od czapy. Także za zaklęcia Rowell ma u mnie minusa.

Kolejnego zgarnia za potwory, które stworzyła w Nie poddawaj się. Na litość boską kto przy zdrowych zmysłach wymyśla borsukinsyny (To , jak tłumaczy autorka, są takie borsuki, tylko że paskudne.) albo babojagołaki? Już nie wspomnę o tym, że tutejszy odpowiednik Voldemorta nazywa się Szarobur… Może to miało być komiczne, sama nie wiem. Jeśli tak, to udało się. Nazwy w książce są tak idiotyczne, że aż śmieszne. Po przeczytaniu o babojagołakach miałam ochotę napisać do Rowell list z prośbą, aby dla dobra swojego i czytelników nie pisała kolejnych powieści fantasy. Bo bądź co bądź Nie poddawaj się jest książką fantasy, i to jedyną w swoim rodzaju ;P.


To by było chyba tyle, jeśli o minusy chodzi. Pora więc na plusy, i tu muszę opowiedzieć wam co nieco o bohaterach Nie poddawaj się. Jejku, Rowell ma dar do tworzenia postaci, których nie sposób nie lubić. Okej, może tych złych nie polubiłam, ale cała reszta z marszu trafiła do mego serducha.

Na pierwszy ogień weźmy takiego Simona. Ciapa z niego jakich mało. Siedem lat się chłopina uczy, a nadal miesza zaklęcia i podpala co popadnie. Ale to mu trzeba wybaczyć. W końcu jest Wybrańcem! Snow jest taki uroczy  z tym jego niepohamowanym apetytem i opóźnionym ogarnianiem, że aż chciałoby się go poznać. Tak wiecie, w TYM świecie ;)

Penelope – czyli coś jakby Hermiona, tylko z pućkami – jest fajniutka. Serio, nie wiem jak inaczej ją określić. Ona jest tą taką książkową chłopczycą, która nie lęka się wspinania po drzewach, siniaków i obdartych łokci. Podobała mi się jej żądza przygody, pomysłowość i inteligencja. Cóż, po prostu lubię bohaterki, które nie są pustakami. Taki fetysz ;).

Nie mniej jednak moje serducho w całości oddaję Bazowi <3. Cholera, w życiu nie leciałam tak bardzo na… Ughhh no nie zdradzę, bo to by był okrutny spoiler. W zasadzie nie wiem jak Wam cokolwiek o nim napisać, aby nie popsuć wam lektury, więc może po prostu porozwodzę się nad jego pięknymi, szarymi oczami, zamiłowaniem do garniturów, nieprzeciętną zdolnością do bycia skończonym wrednialcem, ale też do troski o tych, których kocha. Kurczę, dla samego Baza z chęcią przeczytałabym kontynuację tej historii! W zasadzie przez całą książkę czekałam na rozdziały widziane jego oczami, bo uważam, ze były najlepsze. Były takie… bazowate. Sarkastyczne, nieco mroczne, mocno dowcipne… jednym słowem – świetne!


W Nie poddawaj się występuje wątek homoseksualny (to się tak nazywa? Jeśli nie, to mnie poprawcie), który w zasadzie podbił moje serducho. Tylko czekałam na kolejne strony zapisane rodzącą się miłością pomiędzy dwójką bohaterów powieści. Nie zdradzę Wam oczywiście jak potoczyły się losy tej dwójki, ale nie mogę pominąć tego aspektu, bo to właśnie za niego Rowell dostaje ode mnie ogromnego plusa. Tak mnie wciągnęło śledzenie tego wątku, że w jeden dzień pochłonęłam ponad połowę książki, a teraz w sumie mam niedosyt i chciałabym czytać o nich dalej.
I co jeszcze… cóż, to chyba już wszystko ;). Podsumowując – Nie poddawaj się mnie zaskoczyło, bo niby ma tyle tych minusików… a mimo wszystko podoba mi się, chcę więcej. Wydaje mi się, że to zasługa stylu Rowell, który po prostu do mnie trafia. Nie mniej jednak nie wiem, czy chciałabym czytać inne książki o tematyce fantasy tej autorki. Chyba jednak nie dane jej jest wkraczać do światów przepełnionych smokami i wampirami, bo od progu je partaczy swoimi borsukinsynami

Książkę mogę polecić… hmmm… z pewnością tym z Was, którzy nie maja nic przeciwko fanfic’om. Nie poddawaj się spodoba się zapewne też osobom, który przypadła do gustu Fangirl (tak obstawiam :P). Jednak jeśli jesteś czuły na odgapianie, albo jesteś zagorzałym fanem Harry’ego, to może jednak daruj sobie najnowszą powieść Rowell? Oszczędzisz sobie nerwów ;).

A co z Wami? Czytaliście? A może dopiero planujecie? Zachęciłam Was, a może zniechęciłam, do sięgnięcia po Nie poddawaj się? Piszcie w komentarzach, czekam!

Całusy ;*
Q.


Za książkę dziękuję wydawnictwu Harper Collins ;)

niedziela, 2 października 2016

e-lekkość & e-humor


Hola!
Tak jak myślałam, nie mam na nic czasu w tej Hiszpanii. Nie ma mowy o pisaniu, a już nie wspomnę o czytaniu Waszych blogów. To znaczy… okej, znajduje czas na czytanie, ale wyłącznie książek. Książka nie wymaga ode mnie Wi-fi :’(. A z tym jest tu słabo, bo jest zbyt rozchwytywane -  każdy go pożąda.. a przecież biedne Wi-fi się nie rozdwoi! Ale ja nie o tym ;). Mam dziś dla Was recenzję pewnej uroczej, leciutkiej historii, a mianowicie Załącznika Rainbow Rowell.

Książkę zabrałam ze sobą na wyjazd, bo uznałam, że będzie idealna na zabicie czasu, ale nie na tyle wciągająca, żebym przegapiła odprawę na lotnisku. Nie myliłam się… Ale to za chwilkę. Najpierw pokrótce opowiem o fabule ;).
 
Wybaczcie mi brak cytatów. Nie sposób było zaznaczać je w samolocie, bo zapomniałam karteczek, a z notowaniem stron... za dużo roboty :'(
Akcja powieści ma miejsce na przełomie roku 1999 i 2000. Wiecie, pluskwa milenijna i takie tam. Lincoln ma dość nietypową pracę. Jego zadaniem jest kontrolowani korespondencji elektronicznej pracowników pewnego czasopisma. Mężczyzna nie spodziewał się, że to będzie jego praca i w sumie nie czuje się z tym najlepiej… ale mimo to czyta cudze rozmowy, wysyła upomnienia, kontroluje cudze skrzynki e-mailowe. Pewnego dnia trafia na rozmowę Beth i Jennifer, która nie jest zgodna z regulaminem i… nic z tym nie robi. Czeka na kolejne rozmowy reporterek, poznaje ich problemy, i mail po mailu zakochuje się w Beth. Tylko co dalej może z tym zrobić? Jak wyjaśnić osobie którą widzi się po raz pierwszy, że zna się jej sekrety? Czy ta historia zakończy się happy endem? Sprawdźcie sami, za kogo Wy mnie macie?! ;)

Może zacznę od samej budowy książki. Jak pewnie się domyślacie, w Załączniku mamy do czynienia z ciekawym rodzajem narracji. Mianowicie połowa rozdziałów – tych lincolnowych -  jest pisana w narracji trzecio osobowej, natomiast druga połowa to rozmowy e-mailowe Beth i Jennefer. Rowell świetnie to poprowadziła. W rozmowach możemy poznać obie bohaterki, to jak myślą, jakie mają charaktery, jakie są…  ale tak jak Lincoln nie mamy pojęcia o ich wyglądzie. Okej, dowiadujemy się o jakichś detalach, typu szerokie ramiona czy kilka dodatkowych kilogramów, ale nie ma tam wzmianek o kolorze oczu, włosów, i innych takich. I to było fajne. Podobało mi się, że Rowell zachowała logikę i naturalność w tych rozmowach, że wszystko, czego dowiedziałam się o Beth i Jennifer okazywało się tak mimochodem, a nie tak… tak celowo. Kurcze, chyba mi to słońce zaszkodziło, bo nie potrafię wyrazić tego, co mam na myśli :(.



Kolejna rzeczą, o której nie sposób zapomnieć, jest fenomenalny humor Załącznika. Ej bez kitu, leciałam samolotem i śmiałam się pod nosem. Jest to pierwsza książka Rowell, jaką czytałam, i już wiem, że sięgnę po kolejne. Autorka ma niesamowity dar wplatania w rozmowy i przemyślenia lekko sarkastycznych żarcików, które tworzą świetną atmosferę, i sprawiają, że człowiek chce opowiadać tę historie innym, cytować rozmowy, dzielić się tym z światem. Miodzio, jednym słowem <3

 Załącznik jest tak przyjemny, tak leciutki, że człowiek nawet nie zauważa kiedy dociera do setnej strony, później dwusetnej… i ani się obejrzy, a tu już koniec. Dawno nie czytałam czegoś tak lekkiego. Okej, ma to swoje konsekwencje w tym, że Załącznik nie jest czymś, o czym będzie się rozmyślać miesiącami, nie wyciska łez, nie skłania do refleksji. Za to jest idealna na książkowego kaca, albo na lekturę dla kogoś, kto nie ma zbyt wiele czasu na czytanie. A, no i jest w sam raz na książkę, którą bierze się ze sobą na jakiś wyjazd. Sprawdzone info ;).

Jak już jesteśmy przy zakończeniu, to tu akurat mogę się przyczepić. Oczywiście nie zamierzam wam go zdradzać, ale spodziewałam się czegoś lepszego. W sumie odniosłam wrażenie, jakby Rowell nagle straciła pomysł na tę historie, i postanowiła jak najszybciej ją skończyć. Jak dla mnie wydarzenia z ostatnich stron działy się zbyt szybko,  były lekko nielogiczne. Ale to nic. To było zaledwie kilka stron. Pozostałe kilkaset są bez zarzutu ;).



Sami bohaterowi są milutcy. Dosłownie. Ich się nie da nie lubić, bo i za co? Każdy z nich ma jakieś problemy, własną historię, którą strona po stronie poznajemy.
Lincoln jest zwykłym facetem, jakich pełno. A przynajmniej takie ma o sobie zdanie. Nie umie nawiązać nowych znajomości, jest wstydliwy i nieco zamknięty w sobie. Poprawy sytuacji nie ułatwia fakt, że główny bohater pracuje w nocy, kiedy w biurze nie ma prawie nikogo. Przez całą książkę obserwujemy jego rozwój, to jak otwiera się na innych, jak zmienia swoje życie. Podobała mi się tak obecna historia Lincolna, jak i jego wspomnienia, to, co przeżył w młodości. Całość była ciekawa i wciągająca na tyle, że nie zauważyłam turbulencji i  innych uroków lotu samolotem ;)
Jeśli chodzi o Beth i Jennifer, to zaśmiewałam się czytając ich rozmowy. Obie panie miały cięte języczki, których używały co krok. Czułam się tak, jakbym siedziała z nimi przy kawiarnianym stoliku i słuchała rozmów najlepszych przyjaciółek. Te maile były tak sklecone, że zapominałam o tym, że one siedzą w dwóch różnych pomieszczeniach. Jennifer rozbroiła mnie swoją urojoną ciążą już na pierwszych stronach Załącznika. Beth z kolei na początku nie rozumiałam. Nie ogarniałam zasad działania jej związku i jakoś mnie on denerwował. Oczywiście nie powiem wam czemu, bo spoilery są wysoce nieładne ;). Ale jeśli pominąć brak logiki w tym aspekcie jej życia, to Beth była bardzo pozytywną i inteligentną bohaterką. Podobały mi się jej trafne uwagi i komentarze.

Co by tu jeszcze… W zasadzie to chyba wszystko ;) Podsumowując: Załącznik okazał się milutką, niewymagającą lekturą. Każdy może po niego sięgnąć nie obawiając się zarwanych nocek i zaczerwienionych od płaczu oczu. Powieść Rowell jest gwarancja mile spędzonego czasu, kilku godzin uśmiechania się do samego siebie i chwili oderwania od problemów realnego świata. Jak najbardziej polecam tę książkę każdemu, kto chce odpocząć od ciężkich lektur, dać odsapnąć mózgowi i sercu, złapać oddech ;)

Kurcze, czy tylko mi się wydaje, że ta recenzja jest jakaś kaleka? Proszę, wybaczcie mi to. W czasie pisania chyba z osiem razy ktoś mnie wołał, rozpraszał, etc… i wszelkie myśli jakoś się rozbiegły. Nie miałam też cytatów, które mogłabym wykorzystać (a szkoda, bo książka jest pełna świetnych tekstów!), bo nie sposób pamiętać o zaznaczaniu ich w autobusie czy samolocie :<.

A co z Wami? Czytaliście już Załącznik? Skusicie się na tę milutką historię? Jakie jest Wasze zdanie? Czekam na Was w komentarzach!
Buziaki ;*
Q.


Za książkę ślicznie dziękuję wydawnictwu Harper Collins ;)



PS. Miśki jak już pisałam, nie sposób czytać tu Wasze posty :’( Mimo to mam nadzieję, że ze mna zostaniecie i dacie mi nadrobić zaległości po powrocie ;)