wtorek, 25 października 2016

Nic. Pustka. Chłopak z sąsiedztwa.

Cześć Neonki!
Jeju, ja już chcę zimę :’( Wy nie? A tymczasem siedzę na łóżku zamotana w koc, popijam herbatę z cytryną *mniam!*  i skrobię dla Was kolejny post. Dziś mam dla was coś przyjemnie rozluźniającego i grzejącego serduszko – książkę autorstwa Kasie West, o niezbyt tajemniczym tytule Chłopak z sąsiedztwa.

Już teraz mogę Wam powiedzieć, że mam cholerny problem z tą recenzją. Książkę skończyłam w sobotę późnym popołudniem, jest poniedziałek… no, w zasadzie od ośmiu minut już wtorek, a ja nadal nie umiem napisać recenzji. Czemu? Czytajcie dalej, a wszystkiego (mam nadzieję) się dowiecie ;).


PO KRÓTCE O FABULE

 Charlie jest półsierotą. Jej mam zmarła gdy dziewczyna miała sześć lat. Teraz ma szesnaście, i nie należy do typowych nastolatek. Wychowywana przez samotnego ojca – policjanta, trzymająca się zawsze z trójką swoich starszych braci, Charlie nie jest wzorem kobiecości. Nie boi się siniaków, obdartych łokci i brutalnych, baseballowych zagrywek. Jest twarda. Jednak w wyniku kary za zgarninie kolejnego mandatu – spłacenia go z własnych pieniędzy – Charlie będzie musiała znaleźć sobie wakacyjną pracę, a ta… no cóż, będzie wymagała od niej wielu zmian. Ale to nie wszystko! Nastolatka będzie musiała również stawić czoło wydarzeniom z przeszłości, co może okazać się ciężkim przeżyciem. Całe szczęście jest jeszcze Branden- sąsiad Charlie, którego dziewczyna traktuje jak przyszywanego brata… do czasu, gdy pewnej nocy spotykają się pod płotem oddzielającym ich domy i zaczynają prowadzić rozmowy w świetle księżyca. Co z tego wyniknie? Jak potoczą się losy Charlie i Brandena? Co zwycięży – przyjaźń, czy miłość? No i co skrywają mroki przeszłości? Chłopak z sąsiedztwa ma w sobie odpowiedzi na te pytania ;).


CIEPŁO? ZIMNO? LETNIO.

Z powodu braku jakichkolwiek sensownych
cytatów wstawiłam GIFy ;(
No właśnie, o to cały problem. Chłopak na zastępstwo był… przyjemny. Był lekki, był pogodny, był miły… czy też macie wrażenie, że takimi przymiotnikami częstuje się kogoś, kogo nie chce się urazić i stara się dopatrzeć jakichś pozytywów? Bo ja właśnie tak mam  z  tą książką. Jej nie ma za co zjechać, bo ani mnie nie irytowała, ani nie nudziła, żadnych negatywnych uczuć nie pamiętam. Ale pozytywnych, tych porządnie pozytywnych, w stylu zachwytu, ciekawości, jakichś łez czy ciarek też nie było. Szczerze powiedziawszy w sobotę uznałam, że mam ochotę na dzień z książką. Wstałam, ogarnęłam zapas ciastek i herbaty, władowałam się do łóżka z Chłopakiem na zastępstwo (yyy…. To brzmi źle xD), i zaczęłam czytać. Wieczorem skończyłam i… pustka. Zero przemyśleń, zero rozkmin, zero emocji.. zjadłam kolację, umyłam ząbki i poszłam nyny. Książka niczym mnie nie zaskoczyła, była prosta i przewidywalna, ale nie w taki irytujący sposób. A szkoda. Szczerze powiedziawszy wolałabym, żeby była beznadziejna, bo przynajmniej byłaby jakaś. A tu klops. Historia, jakich pełno. Przeciętność. Tyle w temacie -,-.


THIS IS A MAN’S WORLD

Nie da się ukryć, że książka jest zdominowana przez mężczyzn. Postaci żeńskich jest tam tyle co kot napłakał. Mi w to graj, bo jak przystało na książkową łowczynię mężów, im więcej facetów, tym lepiej xD A książkowi faceci byli bardzo sympatyczni. Troszkę nie widzę sensu analizowania każdego z nich osobna, bo na dłuższą metę sprowadza się to do tego, że każdy z nich był uroczy, dowcipny, troszczył się o Charlie i był… no facetem. Kasie West umie najwidoczniej tworzyć męskich bohaterów, którzy wzbudzają lekki uśmieszek swoim istnieniem, aczkolwiek nie grzeszą cechami indywidualnymi ;).


SKĄD JA TO ZNAM?

Dość osobiście podeszłam w tej książce do Charlie. W pewien sposób ją rozumiałam, bo sama żyję pod jednym dachem z dwójką facetów i deficytem kobiet. Wiem jak oni się gapią, gdy pierwszy raz widzą cię pomalowaną, jak reagują na zapach lakieru albo babski serial. Charlie miała przekichane, bo nie miała mamy – damskiego wzorca. Wszystko, co ją otaczało było przesiąknięte męskością, przez co dziewczyna czuła się zagubiona w świecie sukienek, bluzeczek i szminek. Jeśli coś mi się w tej książce podobało, tak wiecie… bardziej, to właśnie przemiana, jaką przechodziła Charlie. Przyjemnie czytało się jak z brzydkiego kaczątka, którym według niej była, główna bohaterka przemieniała się kroczek po kroczku w olśniewającego łabędzia ;).


NA CO TO KOMU BYŁO?

W książce jest również wątek snów, które mają nakierować Charlie na odkrycie tajemnicy, którą skrywa przyszłość. Tajemnicy związanej ze śmiercią jej matki. Szczerze mówiąc nie mam pojęcia po co był ten wątek. Okej, gdyby nie koszmary, to Charlie i Branden nie spotykali by się pod płotem, ale cała ta akcja z przeszłością była potraktowana po macoszemu. Można by było rozegrać to o niebo lepiej, wywołać konkretne emocje, kopnąć czytelnika w kostkę… ale Kasie West tego nie zrobiła. Coś tam było łezek, podobno depresji, ale jakiejś takiej do kitu, na pół strony… Jak dla mnie równie dobrze mogło by nie być tego wątku. Według mnie był nijaki, a szkoda :/.



ROZMOWY NOCĄ


Jeśli chodzi o wątek miłosny, to był on sympatyczny. Okej, straaasznie długo się czekało, aż miedzy tą dwójką zacznie się cokolwiek dziać (co mnie trochę irytowało, tak leciutko, bo jeśli wiem, że coś ma się wydarzyć, jest to tak oczywiste jak... ughh! No jest cholernie oczywiste, to czekanie drażni). Miło mi się czytało te ich nocne rozmowy ;). Branden był kochany, Charlie była... Charlie :P Ale  nie zauważyłam żeby mi serce mocniej zabiło. No okej, zakochali się w sobie, szło im z tą miłością fatalnie, ciapowatość level ekspert, później stało się co się stało, bo nie powiem co się stało... o i koniec. Nic specjalnego, zwyczajnie przyjemna historia miłości ;). Także nie spodziewajcie się jakichś wielkich wzruszeń i podrygów serca.


ZWYCZAJNOŚĆ DO POTĘGI N-TEJ

Mam tu na myśli styl autorki. Kusiło mnie porównanie z kiełbasą, ale go nie użyję xD Kasie West pisze w sposób prosty w odbiorze. Nie ma tu żadnych kwiecistych słów, barwnych metafor. Próżno szukać pięknych czy zabawnych cytatów (Stąd brak ich w tej recenzji, wybaczcie. Serio szukałam, ale to jakby szukać igły w stogu siana ;<). Chłopaka na zastępstwo można spokojnie łyknąć w jeden dzień, bez obawy, ze się zmęczycie czy zniechęcicie. Nie wiem, czy to konieczne jest plus. Chyba wolałabym się pomęczyć z książką, niż pochłonąć ją pierunem i nie mieć z tego niczego wartościowego.


PODSUMOWUJĄC

No więc widzicie. Książka zła nie była. Nie mogę jej odradzić, bo nie mam ku temu żadnego konkretnego powodu. Ani mnie ona ziębi, ani grzeje… Czy ją polecam? W sumie nie wiem. Jeśli macie ochotę na coś zwyczajnego do szpiku kości, to bierzcie się za Chłopaka z sąsiedztwa. Ale jeśli macie nadzieję na mocne kopnięcie i porządną historię, to nie tędy droga.

A czy Wy już czytaliście nową powieść Kasie West? Co o niej sądzicie? Skusicie się, czy spasujecie? Piszcie, bom ciekawa! ;P
Całusy ;*
Q.

Za książkę dziękuję księgarni internetowej PanTomasz.pl



poniedziałek, 24 października 2016

Coś na jesienne wieczory - kawowy book tag!

Hej ho Ziarenka!
Zdradzić Wam sekret? Szykują się zmiany! Jeszcze nie wiem kiedy dokładnie, ale szykujcie się na… Cholercia, no nie powiem na co. W każdym bądź razie – nie znacie dnia ani godziny!

W związku z powyższym dziś dam Wam odsapnąć od recenzji. Serio, mogliście mi dać znać, ze katuję was moim paplaniem o książkach :D Aby trochę urozmaicić treść mojego bloga dzisiaj zapraszam was na Kawowy Book Tag, do którego nominowała mnie Zuzanna K. z bloga Ogród Książek (i to od niej pozwoliłam sobie podkraść te śliczne kawowe grafiki <3) :). Jak dla mnie pasuje on perfekcyjnie do jesieni ;). Przed rozpoczęciem lektury zalecam zaopatrzyć się w kubek gorącej kawy/herbaty bądź innego trunku, mającego za zadanie umilić Wam te szare, zimne, październikowe wieczory ;).

A co by Wam się jeszcze milej czytało podsunę wam tu perełkę, którą maltretuję od wczoraj <3 Coś świetnego, posłuchajcie tylko:


No to lecim!


Kim bym była, gdybym w tym miejscu nie wymieniła mojego ukochanego Wiedźmina? <3 Wiem, że to może być nudne już, ale nie mam innej takiej książki. Zdarzyło mi się coś przeczytać dwukrotnie. Ba! Nawet trzykrotnie! Ale na tym się zawsze kończyło. Natomiast Sagę o białowłosym pogromcy potworów mogę czytać raz za razem, i zawsze znajdę w niej coś nowego, coś zaskakującego. I za to kocham tę historię <3



Wcale nie chciałam dać tu ponownie Wiesia xD. Hmmm… Może… Może Dary Anioła? Chociaż nie wiem, czy dobrze kombinuję. Seria jest pieruńsko popularna, to musicie przyznać. Ale te cholerne okładki sprawiają, że oczy bolą i serce się kraja – właśnie dlatego nie mam ich w mojej biblioteczce. Sympatia do Nocnych Łowców sympatią, ale jestem estetką, więc… Nie ma mowy o kupnie tych okaleczonych fenomenów. I właśnie to utrudnia wzięcie się za serię – okładki. Mnie to nie do końca dotyczy – czytałam e-booki, więc miałam nie wiele styczności  okładkami, ale znam osoby, które omijały dość długo ten cykl, bo zniechęcała ich oprawa graficzna :< A szkoda, wielka szkoda!



Ajajaj… Jak cappuccino uwielbiam, tak za typowo kobiecą literaturę biorę się piekielnie rzadko, wiec mam niemały problem z dobraniem czegoś :/ Ratunku, pomocy! Może wpasuję tu Jeźdźca Miedzianego Paulliny Simons? Nie wiem czy mi to zaliczycie, ale jeśli 7/7 znanych mi kobiet ryczało przy tym jak rasowe bobry, serca połamało i wzbudziło taki natłok emocji, że nie można było po nocach spać, to… No chyba się liczy jako coś typowo nastawionego na kobiety :D



O jejku co by tu… Ej wiecie co? Jesień szkodzi zdrowiu. A zwłaszcza umysłowi. Słowo daję, od kiedy się zaczęła ta szarówka mój mózg wziął chorobowe – przestał działać. I nawet gorąca czekolada go nie pobudza! Hmm… *przeszukuję próżnię między uszami w poszukiwaniu pasującego tytułu* Wiem! Wybór będzie dziwny, ale według mnie trafiony. Moją książkową gorącą czekoladą zostają Kamienie na szaniec. Ta króciutka lektura nie tyle rozgrzała moje serducho co je stopiła. Pierwszy raz ryczałam na czymś, co kazano mi czytać w szkole. Świadomość, że bohaterowi Kamieni żyli naprawdę, walczyli i ginęli za mój kraj, abym teraz mogła sobie spokojnie skrobać ten post w ojczystym języku, bez stresu, że do mojego domu wpadną obcy i skrzywdzą mnie lub moich bliskich mnie rozgromiła. Jeśli będziecie mieli okazję czytać Kamienie w szkole, to błagam i zaklinam – przeczytajcie je! Nie streszczenie. Całość. To jedna z nielicznych na prawdę dobrych lektur, słowo blogerki <3



O to pojechano z kategorią mocno! Ale ale, w tym przypadku mam kandydata idealnego, a jest nim odkryty we wrześniu Clovis laFay i magiczne akta Scotland Yardu! Jeśli miał jakieś skazy, to wyleciały mi one z głowy. Ta książka miała w sobie wszystko, co tygryski lubią najbardziej – ciekawą historię, charyzmatycznych, oryginalnych bohaterów, porządną dawkę magii, i jedyny w swoim rodzaju sarkastyczny humorek ^^ Nie muszę chyba wspominać, że Clovis w mgnieniu oka zyskał miano mojego książkowego męża <3



*Oczami wyobraźni widzę Kasię wymieniającą tutaj Zanim się pojawiłeś xD* Hmm… W tej chwili nie mam takiej, aczkolwiek jakiś czas temu Interety atakowały mnie reklamami Never never. Bo fenomen, bo kolejny hit Hooveer, bo muszę to mieć. A że obiecywałam sobie, że zapoznam się z piórem pani Hoover, to kupiłam… I nadal żałuję. Kasa poszła w błoto, nie ogarniam o co tyle szumu było. Jest multum książek o niebo lepszych, a poza tym perfidnie mnie zwiedziono opisem z tyłu okładki -,-. Mało tego! Jak na złość kiedy pisałam recenzję, i wpadłam na genialny pomysł, aby zdjęcie Never never zrobić na basenie, bo tło współgrało by z niebieską okładką… okazało się, że basen przechodzi remont. Grrrr!



Właściwie jest wiele takich książek, bo bywam wymagającą zołzą... ale pierwszym, co przyszło mi do głowy jest Endgame. Wyzwanie. Matko i córko, jakie to miało promo. Że hit, że połączony z grą, że zagadki, że można wygrać grube miliony. Tsaaa… Może ja jestem tumanem, ale grę zakończyłam na etapie przedsionka. Serio, nie wyszłam z niego, bo nie znalazłam początku zagadki </3. Dostałam ślicznie oprawioną męczarnię bez ani jednego akapitu, niewyjustowaną, zaśmieconą milionem idiotycznych informacji i tak paskudnie chaotyczną, że nie szło tego czytać. A, no i Chińczyka, który wszystkie swoje przemyślenia wzbogaca o MrugMRUGdygoty <3 Juhu -,-



Głupi punkt -,- Grrr! Generalnie wydaje mi się, że sprzedaż książek w okresie świątecznym ogólnie wzrasta, bo w końcu każdy szuka idealnego prezentu ;). Ale jeśli miałabym typować które książki mają największe wzięcie, to stawiam na wszelkiego rodzaju zimowe zbiory opowiadań, jak to zeszłoroczne bodajże od Moondrive, oraz… powieści Kinga. Czemu? Cóż, nie było jeszcze w moim życiu świat, na których ktoś nie dostałby jednej z książek Króla. Ten typ tak ma ;).



Tu to by jakiś kryminał albo thriller pasował... a ja jeszcze się w światy tych dwóch gatunków nie zagłębiałam, chociaż zbieram się od dawna, i zebrać jakoś nie mogę :( W takim razie muszę poradzić sobie z tym, co już za mną... i podwójnym espresso mianuję Niezwyciężoną Marie Rutkoski. A dokładniej jego drugi tom - Zdrada, który tak mnie wciągnął, ze wyganiałam z pokoju każdego, kto śmiał mi przerwać czytanie, bo aż mnie nosiło, abo dowiedzieć się co będzie dalej... a na końcu Rutkoski cisnęła mi miedzy oczami tak okrutne zakończenie, że prawie cisnęłam książka za okno. Z całego serducha polecam Wam tę trylogię -  jest absolutnie warta poświęconego czasu i zszarganych nerwów <3




101 wypieków siostry Anastazji? *Hue hue hue, ho ho ho! Żarcik ;3* Matulu, nie czytam takich lukrowych historii ;( Ratunku! Wiecie co? Mam pomysł. Na serio nie mam w moim dobytku czytelniczym słodko-dentystycznej książki, więc… polećcie mi coś komentarzach! Nie wypada żeby mól książkowy nie dorobił się nigdy bólu zębów przy lekturze :O



W sensie że chodzi o ekranizacje książki? O zgrozo, tego jest za dużo! Ale gdy zamknęłam oczy, to z ciemności wyłonił się cudowny Sam Claflin pod rękę ze śliczną Emilią Clarke w pszczółkowych rajstopkach… czyli w tym miejscu postawię Zanim się pojawiłeś (pozdrawiam Kasię ^^) <3 Film mnie oczarował, był tak dopieszczony, wzruszający i uroczy, że o luju! Cudeńko <3

No i to by było na tyle ;) Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam… i narobiłam smaka na jakiś pyszny trunek typowo jesienny :D

Ach, byłabym zapomniała - nominacje! Hmmm… Niechaj dziś zapanuje litera A! Amelko i Amando – czekam na Kawowy Book Tag w Waszym wykonaniu ;)

Buziaki ;*

Q.

piątek, 21 października 2016

O książce tak złej... że aż chce się więcej ;)

Cześć i czołem Malinki!
Brrrrr! U Was też jest tak pieruńsko zimno? Bo u mnie panuje istna lodówka. Jeszcze jeden koc, a zamienię się w kokon, a na wiosnę zamiast Q. będziecie mieli motylka. No… może raczej jakąś ćmę ;). Jednak póki jeszcze mi rączki z tego kokonu wystają, to piszę. A co piszę? Cóż, zapraszam Was na recenzję książki, o której mam tak mieszane uczucia, że… Panie i Panowie, przedstawiam wam kolejną historię pióra Rainbow Rowell – Nie poddawaj się.

Od czego to się… ach tak! Fabuła!

Watford to szkoła dla czarodziejów znajdująca się gdzieś w Wielkiej Brytanii. Główny bohater – Simon Snow jest na siódmym, ostatnim roku. Ważne info – Simon jest najpotężniejszym czarodziejem na świecie. Chłopak ma w sobie tyle magii, że aż go rozsadza. Dosłownie. Mimo siedmiu lat nauki chłopak ma problemy z zaklęciami, ciągle coś plącze, a na domiar złego w sytuacjach kryzysowych zdarza mu się podpalać to i owo. No, ewentualnie wybuchać. Ale to jeszcze nie jest najgorsze! Prawdziwym problemem jest to, że ktoś wysysa magię ze świata, a zgodnie z przepowiednią to właśnie Simon ma go pokonać. I tak oto gdy chłopakowi świat sypie się na głowę, traci dziewczynę, obserwuję wisząca na włosku wojnę, która lada moment wybuchnie, przychodzi czas, aby stawić czoła złu, które pochłania magiczną moc i ocalić świat magów. Tylko jak tego dokonać, jeśli nie panuje się nawet nad własną mocą? Co zrobić, aby świat czarodziejów się nie rozpadł? Jak rozwikłać zagadkę, która spędza sen z powiek naukowcom od kilkunastu lat? Przeczytajcie Nie poddawaj się, a poznacie odpowiedzi na te i wiele więcej pytań ;).


Na początku muszę się wam przyznać, że nie miałam styczności z Fangirl, przez co troszkę nie wiedziałam na co się piszę biorąc się za Nie poddawaj się. A co ma piernik do wiatraka? Otóż ci, którzy czytali Fangirl wiedzą, że jedna z bohaterek pisze tam fanfiction o Simonie Snow – czyli bohaterze Nie poddawaj się. Od razu mówię, że za żadne skarby świata nie umiem ogarnąć zamysłu Rowell i nie wiem, czy to co czytałam było właśnie tym fanfiction z Fangirl, czy raczej urzeczywistnieniem fikcyjnej książki, której Cathy (bohaterka Fangirl) była tak wielką fanką, ze stworzyła fanfic nią inspirowany. W zasadzie zastanawiałam się nad przeczytaniem Fangirl, ale ilekroć wspomnę gdzieś o Rowell, to właśnie tę książkę każdy mi odradza i… i przez to póki co nie rozwikłam zagadki z fanfikiem. Jeśli ktoś z Was umie mi to wyjaśnić to proszę – piszcie w komentarzach, bo mój mózg wysiadł i… potrzebuje pomocy :).

Dobra, ale przejdźmy do moich odczuć i opinii o Nie poddawaj się ;). Szczerze mówiąc mam mętlik w głowie. Z jednej strony upewniłam się w tym, że styl Rowell do mnie trafia i na bank będę czytać jej książki, a z drugiej strony za cholerę nie wiem co jej strzeliło do głowy, żeby brać się za fantastykę. Ale po kolei.


Styl autorki znów jest niesamowicie lekki i pełen dobrego humoru. Do diaska, uśmiechałam się pod nosem czytając dialogi, których jest bardzo dużo (co niesamowicie przyspiesza czytanie książki ;)). Rowell ma talent do prześlizgiwania się przez historię tak gładko, jakby sunęła na saneczkach po śniegu (Czujecie już święta? W Hiszpanii w październiku zaczęli sprzedawać czekoladowe mikołaje <3). W zasadzie nie ma tam momentu nudy… chociaż może to przez to, że nie ma też momentów zapierających dech w piersi. Jest jakoś tak… równiutko. Ta historia ani ziębi, ani grzeje. Ona bawi. To na pewno :).

Podobały mi się liczne nawiasy. To chyba jest charakterystyczne dla Rowell (nie wiem tak na 100%, bo czytałam póki co dwie książki jej autorstwa :P). W każdym bądź razie te wtrącenia były zawsze trafione i jakieś takie... Kurcze, nie umiem wyjaśnić. To tak, jakby Rowell już po napisaniu Nie poddawaj się, wpadła na kilka pomysłów, ale nie miała jak ich wpleść, więc natrzaskała nawias obok nawiasu z dopiskami. Może nie spodoba się to każdemu, ale ja pochwalam takie zabiegi ;). 

Bolało mnie strasznie to, jak perfidnie wzorowano się tu na Harrym Potterze. Bo naprawdę ilość zapożyczeń aż boli. Zamiast Nawiedzonego Lasu jest Ukryty Las. W Harrym była Bijąca Wierzba, a tutaj mamy Wieżę Płaczącą. Lokalny Hagrid pasie sobie kozy i ma drewnianą laskę zamiast parasolki z ukrytą różdżką. No po prostu zerżnięć zapożyczeń jest bez liku. Właśnie dlatego nie lubię ff. Bo to taki kulturalny plagiat jest według mnie. Tak więc za przegięcie z wzorowaniem się na Harrym Rainbow Rowell ma u mnie minusa, co nie znaczy, że przestanę ją lubić. Co to, to nie ;).


Ogromnego, kolosalnego, wielkiego, potężnego minusa ma jednak za to jak okaleczyła magię w tej książce. A może nie tyle magię, co zaklęcia. Co to w ogóle miało być ja się pytam?! Te zaklęcia były tak idiotyczne, że… a z resztą, co mi tam. Przytoczę Wam kilka. Wyobraźcie sobie, że Wasz przyjaciel zamierza zaraz wysadzić w powietrze hmmm… podwórko waszego domu. Jakim zaklęciem go powstrzymacie? Polecam spróbować tego: Weź się w garść! Staw czoło! Trzymaj się! Nie trać głowy! Na Simona działa. A co jeśli chcecie roztopić masełko na babeczce? Nic prostszego, wystarczy zawołać Życie na gorąco! Chcesz sobie polatać? No to dawaj W górę, w górę i pod chmurę!, a jak ci się latanie znudzi, to rzuć A my wszyscy bęc!, i po sprawie. Tak Kochani, to są zaklęcia. Nie zgrywam się. Dobrze, że ktoś pomyślał, żeby każde z zaklęć podkreślić pogrubioną czcionką, bo można by pomyśleć że nasi bohaterowie cierpią na jakieś zaburzenia i lubią sobie raz na jakiś czas krzyknąć jakiś tekst zupełnie od czapy. Także za zaklęcia Rowell ma u mnie minusa.

Kolejnego zgarnia za potwory, które stworzyła w Nie poddawaj się. Na litość boską kto przy zdrowych zmysłach wymyśla borsukinsyny (To , jak tłumaczy autorka, są takie borsuki, tylko że paskudne.) albo babojagołaki? Już nie wspomnę o tym, że tutejszy odpowiednik Voldemorta nazywa się Szarobur… Może to miało być komiczne, sama nie wiem. Jeśli tak, to udało się. Nazwy w książce są tak idiotyczne, że aż śmieszne. Po przeczytaniu o babojagołakach miałam ochotę napisać do Rowell list z prośbą, aby dla dobra swojego i czytelników nie pisała kolejnych powieści fantasy. Bo bądź co bądź Nie poddawaj się jest książką fantasy, i to jedyną w swoim rodzaju ;P.


To by było chyba tyle, jeśli o minusy chodzi. Pora więc na plusy, i tu muszę opowiedzieć wam co nieco o bohaterach Nie poddawaj się. Jejku, Rowell ma dar do tworzenia postaci, których nie sposób nie lubić. Okej, może tych złych nie polubiłam, ale cała reszta z marszu trafiła do mego serducha.

Na pierwszy ogień weźmy takiego Simona. Ciapa z niego jakich mało. Siedem lat się chłopina uczy, a nadal miesza zaklęcia i podpala co popadnie. Ale to mu trzeba wybaczyć. W końcu jest Wybrańcem! Snow jest taki uroczy  z tym jego niepohamowanym apetytem i opóźnionym ogarnianiem, że aż chciałoby się go poznać. Tak wiecie, w TYM świecie ;)

Penelope – czyli coś jakby Hermiona, tylko z pućkami – jest fajniutka. Serio, nie wiem jak inaczej ją określić. Ona jest tą taką książkową chłopczycą, która nie lęka się wspinania po drzewach, siniaków i obdartych łokci. Podobała mi się jej żądza przygody, pomysłowość i inteligencja. Cóż, po prostu lubię bohaterki, które nie są pustakami. Taki fetysz ;).

Nie mniej jednak moje serducho w całości oddaję Bazowi <3. Cholera, w życiu nie leciałam tak bardzo na… Ughhh no nie zdradzę, bo to by był okrutny spoiler. W zasadzie nie wiem jak Wam cokolwiek o nim napisać, aby nie popsuć wam lektury, więc może po prostu porozwodzę się nad jego pięknymi, szarymi oczami, zamiłowaniem do garniturów, nieprzeciętną zdolnością do bycia skończonym wrednialcem, ale też do troski o tych, których kocha. Kurczę, dla samego Baza z chęcią przeczytałabym kontynuację tej historii! W zasadzie przez całą książkę czekałam na rozdziały widziane jego oczami, bo uważam, ze były najlepsze. Były takie… bazowate. Sarkastyczne, nieco mroczne, mocno dowcipne… jednym słowem – świetne!


W Nie poddawaj się występuje wątek homoseksualny (to się tak nazywa? Jeśli nie, to mnie poprawcie), który w zasadzie podbił moje serducho. Tylko czekałam na kolejne strony zapisane rodzącą się miłością pomiędzy dwójką bohaterów powieści. Nie zdradzę Wam oczywiście jak potoczyły się losy tej dwójki, ale nie mogę pominąć tego aspektu, bo to właśnie za niego Rowell dostaje ode mnie ogromnego plusa. Tak mnie wciągnęło śledzenie tego wątku, że w jeden dzień pochłonęłam ponad połowę książki, a teraz w sumie mam niedosyt i chciałabym czytać o nich dalej.
I co jeszcze… cóż, to chyba już wszystko ;). Podsumowując – Nie poddawaj się mnie zaskoczyło, bo niby ma tyle tych minusików… a mimo wszystko podoba mi się, chcę więcej. Wydaje mi się, że to zasługa stylu Rowell, który po prostu do mnie trafia. Nie mniej jednak nie wiem, czy chciałabym czytać inne książki o tematyce fantasy tej autorki. Chyba jednak nie dane jej jest wkraczać do światów przepełnionych smokami i wampirami, bo od progu je partaczy swoimi borsukinsynami

Książkę mogę polecić… hmmm… z pewnością tym z Was, którzy nie maja nic przeciwko fanfic’om. Nie poddawaj się spodoba się zapewne też osobom, który przypadła do gustu Fangirl (tak obstawiam :P). Jednak jeśli jesteś czuły na odgapianie, albo jesteś zagorzałym fanem Harry’ego, to może jednak daruj sobie najnowszą powieść Rowell? Oszczędzisz sobie nerwów ;).

A co z Wami? Czytaliście? A może dopiero planujecie? Zachęciłam Was, a może zniechęciłam, do sięgnięcia po Nie poddawaj się? Piszcie w komentarzach, czekam!

Całusy ;*
Q.


Za książkę dziękuję wydawnictwu Harper Collins ;)

poniedziałek, 17 października 2016

Zginie, czy nie zginie? Oto jest pytanie!

Hej Światełka!

Wszem i wobec oświadczam - wróciłam! Przygotujcie sie na potok postów, komentarzy, gifów i cytatów (tych ostatnich dopiero w kolejnym poście. Podróż nie sprzyja zaznaczaniu cytatów ;/). Zapewniam Was, że październik będzie miesiącem Q. Już ja o to zadbam >;).

Dziś mam dla Was recenzję.... Cóż, dopiero ją stworzę, ale mam przeczucie, że będzie dziwna. Bo i sama książka jest dziwna. Specyficzna. Zaskakująca. Ale o tym za chwile. Po trzech tygodniach milczenia zapraszam Was na recenzję Królowej Tearlingu autorstwa Eriki Johansen ;).

Królowa nabiła ze mną sporo kilometrów <3

Wiele lat temu, gdy znany nam świat zaczął umierać, ludzie odpłynęli na statkach, aby stworzyć nowy, lepszy dom dla siebie i swoich dzieci. Tak powstały cztery nowe państwa. Jednym z nich był Tearling. Z czasem jedno z mocarstw – Mortmesne zaczęło dominować, zastraszać swoich sąsiadów. Cudowny świat z czasów po Przeprawie zaczął się sypać. Królowa Tearlingu opowiada o losach królewskiej córki, którą w trosce o jej życie ukryto gdy była jeszcze niemowlęciem. Kelsea wychowywała się w odosobnieniu aby gdy osiągnie dziewiętnaście lat wrócić do stolicy i przejąć władzę w kraju. Nie skażona politycznymi gierkami dziewczyna wkracza do Nowego Londynu z zamiarem zmiany świata na lepsze… ale czy to w ogóle jest możliwe? Jak zmienić system, który trwa niezmiennie od dziesiątek lat? W jaki sposób obronić mieszkańców Tearlingu przed rządną krwi Czerwona Królową, która w każdej chwili może wypowiedzieć wojnę Tearling’owi? Jak przeżyć w królestwie, w którym każdy chce cię skrócić o głowę lub otruć we śnie? Cóż, przeczytajcie Królową Tearlingu, a poznacie odpowiedzi na te i wiele innych pytań ;).

A więc wiecie już co nieco o samej historii ;) Mogę więc przejść do mojej opinii, którą jak tak teraz myślę, powinnam podzielić na dwie części: ogromnego hejtu i irytacji pierwszymi 300 stronami, oraz szokiem i uczuciem zaciekawienia towarzyszącym mi przez resztę powieści. Serio Miśki, przez 3/5 książki byłam przekonana, że ta recenzja będzie bezlitośnie negatywna... A tu taka heca! W zasadzie zastanawiam się, czy to aby nie był celowy zabieg... Zaraz wam to wyjaśnię.  Krok, po kroku.

Miśki wyjątkowo proszę Was - nie oceniajcie Królowej Tearlingu po zamieszczonych przeze mnie cytatach. Nie miałam możliwości zaznaczania cytatów w podróży, czego bardzo żałuję, bo jest tam masa fenomenalnych tekstów. Te, które tu zobaczycie zaczerpnęłam ze strony Lubimyczytać, bo raził mnie brak cytatów :< 

Zacznę może od pomysłu autorki na tę książkę. Według mnie plan miała fenomenalny. Sama historia zapowiadała się obiecująco (a w zasadzie nadal sie zapowiada, ale musiałam sporo wycierpieć, aby dojść do tego wniosku), ale mam wrażenie, że (przynajmniej na początku) Johansen nie wiedziała jak się za nią zabrać. Brakowało mi w tym logiki, jakiegoś sensu i ładu. To było nieludzko drażniące.  Poznawałam bohatera, któremu z opisu i odczuć Kelsea nie dała bym więcej jak ze 25 lat (z resztą główna bohaterka szacowała podobnie), a po kilku stronach dowiaduje się, że chłop to jest juz grubo po 40-ce. Brawo kurde. Ja rozumiem, że można się pomylić w ocenie wieku o kilka lat... Ale na litość boską, żeby z 40 zrobić nowe 20? Serio?

Tak więc z początku jest multum wpadek logistycznych. Później jednak dostrzegłam ich coraz mniej. Nie wiem co jest tego przyczyną. Może Johansen poszła po radę do kogoś, albo... Sama nie wiem. W każdym bądź razie z czasem historia stała się niezła. Okej, może nie powaliła mnie na kolana, ale przestała denerwować, a zaczęła ciekawić. I to się ceni ;).

Nie mogę pominąć tego, jak spartaczono pierwsze kilka rozdziałów! Bo wiecie, juz od pierwszych stron autorka zapewniała mnie, że Kelsea nie może wychylić nosa z chaty, bo zaraz ją ktoś zasztyletuje, a podróż do stolicy to jest w ogóle mission impossible. No i ja w to uwierzyłam, bo niby czemu by nie? I wiecie co? Ta cała śmiertelnie groźna podróż to był jeden wielki śmiech na sali. Nie zdradzę nic więcej ale... Zawiodłam się. Serio. Więcej niebezpieczeństw czyha na mnie jak idę po bułki do spożywczaka.


Swoją drogą wydaje mi się, że jak na śmiertelną dziewiętnastolatkę, to Kelsea ma bardzo silną odporność. I nie chodzi mi tu o umiejętność unikania grypy i przeziębienia. Właściwie wydaję mi się, że młoda królowa prędzej zginie na katar, niż od zadanej jej rany. Serio, ta laska może oderwać mieczem między oczy, a i tak na 85% wyjdzie z tego cało. Matko, jak mnie ta jej nieśmiertelność denerwowała... Grrr! Może i miał tu zastosowanie ten jej wisiorek (bo jako dowód, ze jest córką świętej pamięci królowej Elyssy główna bohaterka otrzymała jej naszyjnik, z takim czaderskim kamieniem, ale o tym później ;)), ale kurde no nie oszukujmy się: nastolatka umiejąca jedynie posługiwać się nożem, zarzekająca się, że umie co najwyżej obronić się przed jednym napastnikiem nagle powala doświadczonego w walce żołnierza jednym pchnięciem sztyletu..? Czy tylko dla mnie jest to irracjonalne?

A jak juz mówię o tym co mnie w niej denerwowało (a było tego z początku sporo), to może opowiem wam o logice Kelsea. Bo wiecie, ona przez 19 lat była odcięta od świata. Wiedzę czerpała od dwójki ludzi, którzy w sumie mogli jej wcisnąć największą ściemę, a Kelsea by im uwierzyła. Można by więc pomyśleć,  że dziewczyna po przyjeździe do stolicy najpierw uda się do regenta, poczyta jakieś traktaty, umowy, księgi rachunkowe i inne cuda pozwalające rozeznać się w sytuacji w jakiej znajduje się Państwo, którym od dziś ma władać. Nic bardziej mylnego! Nie powiem wam co dokładnie zrobiła młoda królowa, ale... No logiką to sie ona nie kierowała w tamtym momencie raczej. Okej, to co zrobiła było potrzebne i sama pewnie bym uczyniła podobnie... Ale najpierw ogarnęłabym kto z kim, po co i dlaczego, a dopiero później pchała kij w mrowisko.


Na szczęście z czasem decyzje Kelsea stawały się dojrzalsze i bardziej przemyślane. Potrafiłam znaleźć w nich sens. Pod koniec nawet udało jej sie zdobyć mój szacunek i sympatię ;). Bo właściwie Królowa Tearlingu opowiada o tym, jak z zwykłej nastolatki rodzi się prawdziwa Władczyni. Ze strony na stronę przechodzi przemianę, aby na końcu sprawić, że człowiek zacznie czekać na kolejny tom. Słowo daję, nie wiem kiedy uciekły mi ostatnie rozdziały. Nawet nie zauważyłam, że jest już grubo po północy, kiedy dotarłam do ostatniego zdania. Erika Johansen sprawiła, że początkowa chęć spalenia tej cholernej książki przerodziła się w czysta ciekawość dalszych losów młodej królowej.

Kolejnym bohaterem, który przez całą książkę przechodził osobistą przemianę był Buława. O luju, ja go nie ogarniam. Na początku był burakiem i gburem. Nagle przeistoczył się w chłodnego służbiste, aczkolwiek odważnego i sprytnego. Później nagle bum! Buława praktycznie zaczął sprawować rządy za Kelsea. Nie żartuję Kochani, kapitan Straży Królowej miał w nosie jej polecenia, na spokojnie jej oświadczał, że nie ma czasu na wykonywanie jej rozkazów, bo robi coś innego dla Królestwa, ale gdy ta się pytała co robi… on mówił, że jej nie powie. Fajne królowanie, Kelsea. Widać, że młoda królowa miała posłuch u swoich ludzi -,-. Na szczęście z czasem Buława się zmienił, i pod koniec książki zachowywał się jak na strażnika (co prawda nadal lekko niepokornego) przystało. W zasadzie gdyby nie ta jego bezczelność, to bym mogła go lubić tak całkiem całkiem ;).  I ta jego tajemnicza przeszłość… Mam nadzieję, że w kolejnych tomach autorka rozwieję mgiełkę osnuwającą postać Przywódcy Straży Królowej.

Sam wątek magiczny jest jakiś taki… Kurcze, podoba mi się, chociaż   go lepiej dopracować. Bo póki co to wiem tylko, że w naszyjniku siedzi jakiś duch zapewne i daje moc Kelsea jak go najdzie ochota. I objawia jej różne wizje (to jest fenomenalne! Strasznie mi się podoba jak autorka ukazuje te sny <3). No a Czerwona królowa (która mnie fascynuje. Chcę jej więcej w kolejnym tomie!) zabawia się z demonami. I to na tyle informacji o magii, o której można by napisać o wiele, wiele więcej. Mam nadzieję, że skoro z każdą strona poziom książki wzrastał, to w kolejnych częściach się to nie zmieni, i Johansen rozwinie wątek magii ;).


Trochę nie ogarniam języka w tej książce. Chodzi mi o przekleństwa, bo tak, Johansen sypie od czasu do czasu cholerami i kobietami lekkich obyczajów. I to jest jakieś takie… dziwne. Wyobraźcie sobie klnącą sześciolatkę w różowej sukieneczce, brokatowych bucikach i z dwoma blond warkoczykami. Widzicie to? No to mniej więcej tak pasują do tej książki wulgaryzmy. Może one miały dodawać pazura, ale mnie tam bawiły. Były jakieś takie płaskie i na siłę. Jak dla mnie obeszłoby się bez nich, aczkolwiek nie jest to coś, co jakoś bardzo przeszkadza. W zasadzie bez problemu można przymknąć na to oko ;).

Jako taką wisienkę na torcie wspomnę wam o wydaniu Królowej Tearlingu. Już sama okładka jest świetna,  do tego wnętrze zostało dopieszczone do granic możliwości. Wiecie, że Galeria Książki zamieściła nawet spis treści na samym końcu? Matulu, kiedy ja ostatnio czytałam książkę ze spisem treści :O! I jest mapka, i takie śliczne fiflaki na początku każdej księgi (bo książka jest podzielona na trzy księgi), i takie nieco inne fiflaki na początku każdego rozdziału, a do tego skrzydełka (to się tak nazywa?) są tak szerokie, ze niemalże równe z okładką dzięki czemu wydaje się, że Królowa Tearlingu ma twardą oprawę. Także za wydanie Galeria Książki ma ode mnie sporego plusa, bo wykonanie cholernie mi się podoba ;).

Tak więc podsumowując Królowa Tearlingu mnie zaskoczyła podwójnie – najpierw swoją beznadziejnością, a później tym jak bardzo potrafiła mnie zaciekawić. Książkę mogę polecić tylko osobom, które mają silne nerwy… albo, tak jak ja, czytają ją w podróży, i nie mają przy sobie niczego innego do czytania. To ułatwia dotrwanie do tej 300-tnej strony, a później już jest dobrze ;). Jednak jeżeli jesteś zwolennikiem książek wciągających od pierwszych stron i wiesz, że nie wytrzymasz tak długiego chaosu w czytanej powieści, to odpuść sobie tę pozycję. Serio.  Ja tymczasem czekam na kolejną część ;).

A Więc pora na Was ;) Przyznam, że się za wami stęskniłam, więc napiszcie chociaż dwa słówka o tym co u Was ;* No i oczywiście co sądzicie o książce! Czytaliście? Albo może planujecie… lub planujecie ją omijać szerokim łukiem? Czekam na Was Miśki!

Buziaki ;*
Q.




niedziela, 2 października 2016

e-lekkość & e-humor


Hola!
Tak jak myślałam, nie mam na nic czasu w tej Hiszpanii. Nie ma mowy o pisaniu, a już nie wspomnę o czytaniu Waszych blogów. To znaczy… okej, znajduje czas na czytanie, ale wyłącznie książek. Książka nie wymaga ode mnie Wi-fi :’(. A z tym jest tu słabo, bo jest zbyt rozchwytywane -  każdy go pożąda.. a przecież biedne Wi-fi się nie rozdwoi! Ale ja nie o tym ;). Mam dziś dla Was recenzję pewnej uroczej, leciutkiej historii, a mianowicie Załącznika Rainbow Rowell.

Książkę zabrałam ze sobą na wyjazd, bo uznałam, że będzie idealna na zabicie czasu, ale nie na tyle wciągająca, żebym przegapiła odprawę na lotnisku. Nie myliłam się… Ale to za chwilkę. Najpierw pokrótce opowiem o fabule ;).
 
Wybaczcie mi brak cytatów. Nie sposób było zaznaczać je w samolocie, bo zapomniałam karteczek, a z notowaniem stron... za dużo roboty :'(
Akcja powieści ma miejsce na przełomie roku 1999 i 2000. Wiecie, pluskwa milenijna i takie tam. Lincoln ma dość nietypową pracę. Jego zadaniem jest kontrolowani korespondencji elektronicznej pracowników pewnego czasopisma. Mężczyzna nie spodziewał się, że to będzie jego praca i w sumie nie czuje się z tym najlepiej… ale mimo to czyta cudze rozmowy, wysyła upomnienia, kontroluje cudze skrzynki e-mailowe. Pewnego dnia trafia na rozmowę Beth i Jennifer, która nie jest zgodna z regulaminem i… nic z tym nie robi. Czeka na kolejne rozmowy reporterek, poznaje ich problemy, i mail po mailu zakochuje się w Beth. Tylko co dalej może z tym zrobić? Jak wyjaśnić osobie którą widzi się po raz pierwszy, że zna się jej sekrety? Czy ta historia zakończy się happy endem? Sprawdźcie sami, za kogo Wy mnie macie?! ;)

Może zacznę od samej budowy książki. Jak pewnie się domyślacie, w Załączniku mamy do czynienia z ciekawym rodzajem narracji. Mianowicie połowa rozdziałów – tych lincolnowych -  jest pisana w narracji trzecio osobowej, natomiast druga połowa to rozmowy e-mailowe Beth i Jennefer. Rowell świetnie to poprowadziła. W rozmowach możemy poznać obie bohaterki, to jak myślą, jakie mają charaktery, jakie są…  ale tak jak Lincoln nie mamy pojęcia o ich wyglądzie. Okej, dowiadujemy się o jakichś detalach, typu szerokie ramiona czy kilka dodatkowych kilogramów, ale nie ma tam wzmianek o kolorze oczu, włosów, i innych takich. I to było fajne. Podobało mi się, że Rowell zachowała logikę i naturalność w tych rozmowach, że wszystko, czego dowiedziałam się o Beth i Jennifer okazywało się tak mimochodem, a nie tak… tak celowo. Kurcze, chyba mi to słońce zaszkodziło, bo nie potrafię wyrazić tego, co mam na myśli :(.



Kolejna rzeczą, o której nie sposób zapomnieć, jest fenomenalny humor Załącznika. Ej bez kitu, leciałam samolotem i śmiałam się pod nosem. Jest to pierwsza książka Rowell, jaką czytałam, i już wiem, że sięgnę po kolejne. Autorka ma niesamowity dar wplatania w rozmowy i przemyślenia lekko sarkastycznych żarcików, które tworzą świetną atmosferę, i sprawiają, że człowiek chce opowiadać tę historie innym, cytować rozmowy, dzielić się tym z światem. Miodzio, jednym słowem <3

 Załącznik jest tak przyjemny, tak leciutki, że człowiek nawet nie zauważa kiedy dociera do setnej strony, później dwusetnej… i ani się obejrzy, a tu już koniec. Dawno nie czytałam czegoś tak lekkiego. Okej, ma to swoje konsekwencje w tym, że Załącznik nie jest czymś, o czym będzie się rozmyślać miesiącami, nie wyciska łez, nie skłania do refleksji. Za to jest idealna na książkowego kaca, albo na lekturę dla kogoś, kto nie ma zbyt wiele czasu na czytanie. A, no i jest w sam raz na książkę, którą bierze się ze sobą na jakiś wyjazd. Sprawdzone info ;).

Jak już jesteśmy przy zakończeniu, to tu akurat mogę się przyczepić. Oczywiście nie zamierzam wam go zdradzać, ale spodziewałam się czegoś lepszego. W sumie odniosłam wrażenie, jakby Rowell nagle straciła pomysł na tę historie, i postanowiła jak najszybciej ją skończyć. Jak dla mnie wydarzenia z ostatnich stron działy się zbyt szybko,  były lekko nielogiczne. Ale to nic. To było zaledwie kilka stron. Pozostałe kilkaset są bez zarzutu ;).



Sami bohaterowi są milutcy. Dosłownie. Ich się nie da nie lubić, bo i za co? Każdy z nich ma jakieś problemy, własną historię, którą strona po stronie poznajemy.
Lincoln jest zwykłym facetem, jakich pełno. A przynajmniej takie ma o sobie zdanie. Nie umie nawiązać nowych znajomości, jest wstydliwy i nieco zamknięty w sobie. Poprawy sytuacji nie ułatwia fakt, że główny bohater pracuje w nocy, kiedy w biurze nie ma prawie nikogo. Przez całą książkę obserwujemy jego rozwój, to jak otwiera się na innych, jak zmienia swoje życie. Podobała mi się tak obecna historia Lincolna, jak i jego wspomnienia, to, co przeżył w młodości. Całość była ciekawa i wciągająca na tyle, że nie zauważyłam turbulencji i  innych uroków lotu samolotem ;)
Jeśli chodzi o Beth i Jennifer, to zaśmiewałam się czytając ich rozmowy. Obie panie miały cięte języczki, których używały co krok. Czułam się tak, jakbym siedziała z nimi przy kawiarnianym stoliku i słuchała rozmów najlepszych przyjaciółek. Te maile były tak sklecone, że zapominałam o tym, że one siedzą w dwóch różnych pomieszczeniach. Jennifer rozbroiła mnie swoją urojoną ciążą już na pierwszych stronach Załącznika. Beth z kolei na początku nie rozumiałam. Nie ogarniałam zasad działania jej związku i jakoś mnie on denerwował. Oczywiście nie powiem wam czemu, bo spoilery są wysoce nieładne ;). Ale jeśli pominąć brak logiki w tym aspekcie jej życia, to Beth była bardzo pozytywną i inteligentną bohaterką. Podobały mi się jej trafne uwagi i komentarze.

Co by tu jeszcze… W zasadzie to chyba wszystko ;) Podsumowując: Załącznik okazał się milutką, niewymagającą lekturą. Każdy może po niego sięgnąć nie obawiając się zarwanych nocek i zaczerwienionych od płaczu oczu. Powieść Rowell jest gwarancja mile spędzonego czasu, kilku godzin uśmiechania się do samego siebie i chwili oderwania od problemów realnego świata. Jak najbardziej polecam tę książkę każdemu, kto chce odpocząć od ciężkich lektur, dać odsapnąć mózgowi i sercu, złapać oddech ;)

Kurcze, czy tylko mi się wydaje, że ta recenzja jest jakaś kaleka? Proszę, wybaczcie mi to. W czasie pisania chyba z osiem razy ktoś mnie wołał, rozpraszał, etc… i wszelkie myśli jakoś się rozbiegły. Nie miałam też cytatów, które mogłabym wykorzystać (a szkoda, bo książka jest pełna świetnych tekstów!), bo nie sposób pamiętać o zaznaczaniu ich w autobusie czy samolocie :<.

A co z Wami? Czytaliście już Załącznik? Skusicie się na tę milutką historię? Jakie jest Wasze zdanie? Czekam na Was w komentarzach!
Buziaki ;*
Q.


Za książkę ślicznie dziękuję wydawnictwu Harper Collins ;)



PS. Miśki jak już pisałam, nie sposób czytać tu Wasze posty :’( Mimo to mam nadzieję, że ze mna zostaniecie i dacie mi nadrobić zaległości po powrocie ;)