Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kryminał. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kryminał. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 31 maja 2022

Co może się stać, gdy redagowanie książki wejdzie za mocno? | "Nagle trup", Marta Kisiel - recenzja


Wyobraźnia Marty Kisiel jest nieokiełznana. Sprawdzone info - właśnie skończyłam czytać jej najnowszą książkę „Nagle trup” i... ja w życiu takiego kryminału (a raczej komedii kryminalnej) nie czytałam. Przedziwna, przebarwna, przewciągająca, przezabawna... Kurde, Szanowna Pani Ałtorko, czy można prosić o dokładkę? <3

Ale zacznijmy od początku! A na początku, jak w każdym dobrym kryminale, jest tytułowy nagły trup. 

Gdy w poniedziałkowy ranek do wydawnictwa JaMas wchodzi dwójka pracowników i jeden spłoszony praktykant, nic nie zapowiada lawiny niecodziennych wydarzeń, która zaraz przetoczy się przez ich miejsce pracy. Kiedy jednak wspomniany praktykant udaje się do wydawniczej toalety, aby zaspokoić swoje potrzeby fizjologiczne, ta okazuje się być zajętą... przez martwego redaktora. Na miejsce od razu zostaje wezwana policja. Jej przedstawiciele, a konkretniej starszy posterunkowy Michał Mogiła oraz starszy sierżant Jerzy Pozgonny przyjeżdżają na miejsce zbrodni (chociaż czy na pewno zbrodni?) i zaczynają swoje śledztwo. Niestety już na dzień dobry okazuje się, że prowadzenie dochodzenia w warunkach wydawniczych będzie od nich wymagało nie tylko klasycznej policyjnej umiejętności poszukiwania tropów i łączenia kropek, ale przede wszystkim anielskiej cierpliwości do różnorodnej zgrai nazywanej również pracownikami wydawnictwa JaMas.

Skoro zarys fabuły mamy już nakreślony, mogę z czystym sumieniem przejść do mojej opinii. Pewnie nie zaskoczę Was faktem, że będzie ona... wysoce pochlebna. Nic nie poradzę na to, że Marta Kisiel ze snajperską precyzją trafia w moje książkowe gusta, ok? 

Mam nieodparte wrażenie, że „Nagle trup”, jak z resztą większość powieści Ałtorki, stoi humorem i nietuzinkowymi kreacjami postaci. A, no i szalonymi konstrukcjami zdań, ale o tym za chwilę ;).

Wiecie, ja jestem raczej sceptyczna jeśli chodzi o komedie kryminalne. Często gęsto autor nie umie tego ograć, przez co ani mnie te historie nie bawią, ani mnie nie wciągają. Chwała niebiosom Kisiel ogrywa to perfekcyjnie! Z jednej strony mamy ten jej deczko dziwaczny, bardzo polski i bardzo gładki humor, który sprawia, że całość czyta się niesamowicie lekko (ale broń boże w środkach komunikacji publicznej, bo wtedy narażacie się na krzywe spojrzenia kontrolne osób jadących razem z wami!). Uwielbiam to, jak naturalnie wychodzi Kisiel rozbawianie czytelnika. W „Nagle trup” (zabijcie mnie, mam jakiś problem z sensownym odmienianiem tego tytułu :’)) nie ma sytuacji, które wyglądają jak na siłę stworzone do konkretnego żartu, który akurat wpadł do głowy autorki i bardzo chciała go użyć. Przy całej absurdalności przedstawianych wydarzeń wszystkie one jako całość trzymają się kupy i jakoś tak... pasują, a między nimi zgrabnie przeplatają się zabawne przemyślenia postaci, zaskakujące wtrącenia narratora i dialogi, przy których nie da rady powstrzymać przynajmniej lekkiego uśmiechu, jeśli nie głośnego parsknięcia. Jeśli więc lubicie książki, które rozśmieszają, a jednocześnie robią to w niegłupi sposób - „Nagle trup” powinien być dla was pozycją obowiązkową!

Nie wiem jak Marta Kisiel to robi, ale za każdym razem zaskakuje mnie wykreowanymi przez siebie postaciami. Serio. Tu nic się nie powiela, nic nie dubluje, a na dodatek mam wrażenie, że ja podobnych bohaterów nie spotkałam również w innych książkach. Chyba właśnie dlatego tak lubię jej książki, a „Nagle trup” nie stanowi w tej kwestii wyjątku. No bo popatrzcie sami: mamy tutaj np. sekretarkę Arkadiusza (Areczka) Krawczyka - potężnego, wydziaranego pakera miłującego feminatywy (bo „feminatyw to nie anabolik, jądra się od niego nie kurczą”) i ćwiczenia na siłowni razem ze swoim prawie mężem (nawiasem mówiąc Areczek jest moją ulubioną postacią tego dramatu), mamy pana Mastalerczyka, własciciela wydawnictwa JaMas, który głownie mlaska, je ciastka i nie ogarnia, mamy Głazinę, która mnie trochę przeraża i zagina swoją pokerową twarzą i nieomylnością nawet samego starszego sierżanta Jerzego Pozgonnego.... no, jakby wam to tak w skrócie: jest barwnie. SERIO. Jeśli więc znudziły wam się książki z papierowymi postaciami, które skądś już kojarzycie i niczym was nie zaskakują - bierzcie się za tę komedię kryminalną. Myślę, że się nie zawiedziecie ;).

Wiecie dlaczego jeszcze czytanie „Nagle trup” sprawiło mi taką przyjemność? Bo tak jak niektórzy potrafią zaginać czas strzykawką z botoksem, tak Marta Kisiel zagina język polski swoim piórem. Słowo daję, to jak ta kobieta bawi się słowem, jak ona nim operuje i jak potrafi konstruować zdania przyprawia mnie o lekki zawrót głowy. Ta książka cały czas, przez bite 350 stron jest dynamiczna, inteligentnie napisana, pełna jakichś aluzji i odniesień, które jak się wyłapie, to człowiekowi miło i zabawnie, jak się nie wyłapie, to i tak nic nie szkodzi, bo nadal jest to po prostu świetnie napisane. Wydaje mi się, że tak „Nagle trup”, jak i inne książki pani Marty mogą spokojnie służyć za wzorzec tego, jak się powinno pisać literaturę rozrywkową.

No i w końcu muszę poruszyć sprawę kluczową w przypadku kryminałów, czyli zbrodnię samą w sobie. Przyznam się szczerze, że podczas lektury samo śledztwo jakoś zeszło w mojej głowie na drugi plan - za duży miałam fun z przyglądania się potyczkom słownym pracowników wydawnictwa i policjantów (oraz tych z warsztatów, wiadomo ;)), nie mniej starałam się tę sprawę rozgryźć i... no nie udało mi się wyprzedzić śledczych. Podobało mi się to, jak Kisiel co chwilę wprowadzała jakieś nowe informacje do śledztwa. Muszę przyznać, że może trochę podejrzewałam, kto mógł zabić, ale nigdy w życiu nie wpadłabym na takie rozwiązanie. Wiadomo: całość została utrzymana w dość niepoważnym tonie - w końcu to nie kryminał, a komedia kryminalna, ale tak czy siak uważam, że sama intryga była bardzo przemyślana i nieoczywista, a tego właśnie oczekujemy po takich książkach, prawda?

Wyszła mi trochę laurka skrzyżowana z hymnem pochwalnym, nie? Musicie mi to wybaczyć - w przypadku Marty Kisiel po prostu ciężko mieć inne podejście. Jej książki mogłabym polecać w ciemno, ale spokojnie, profilaktycznie wszystkie czytam przed poleceniem - co tylko dodatkowo utwierdza mnie w moim przekonaniu :D. „Nagle trup” również dołącza do grona książek, które na bank lada dzień powędrują najpierw do mojego taty (zagorzałego fana Ałtorki), a potem dalej w świat do kolejnych osób spragnionych dobrej historii pełnej cudownego humoru i barwnych postaci.


Wam mojego egzemplarza pożyczyć nie mogę, za to mogę z całego serca tę książkę polecić i spróbować namówić Was do jej zakupu. Myślę, że jeśli jeszcze nie znacie żadnej z powieści Marty Kisiel, to „Nagle trup” spokojnie sprawdzi się jako książka pierwszego znaku. A jeśli mieliście już styczność z jej twórczością, to... czy ja Was muszę jeszcze do czegokolwiek przekonywać? ;)



Wydawnictwo: Wydawnictwo Mięta
Gatunek: komedia kryminalna
Liczba stron: 349 

poniedziałek, 25 listopada 2019

Ja przez to przebrnęłam, żebyście Wy nie musieli | Dwanaście żywotów Samuela Hawleya Hannah Tinti


Czołem, Rybki!
Borze szeleszczący listkami na gałązkach, jakie to było pieruńsko nudne! Postaram się więc, żeby przynajmniej moja opinia nudną dla was nie była. Umówmy się – wyrobiłam normę znudzenia na ten miesiąc za siebie i za was, ok? To teraz chodźcie, opowiem wam o Dwunastu żywotach Samuela Hawleya autorstwa Hannah Tinti.

czwartek, 12 lipca 2018

Co spotkało zaginioną trzynastolatkę? | PRZEDPREMIEROWO: Miejsce egzekucji Val McDermid

Czołem Dymki!
Wiecie co? Dobrze jest czasami sięgnąć po coś, czego normalnie się nie czyta. Kilka dni temu tak właśnie zrobiłam. Szarpnęłam się na kryminał Val McDermid – Miejsce egzekucji. Cholera, jaka to była miła odmiana! Ale po kolei ;)

niedziela, 19 listopada 2017

A miało mi zmrozić krew w żyłach... | Dobra córka, Karin Slaughter

Czołem Precle!
To będzie recenzja dziwna.

Poważnie, mam wynotowanych od groma pozytywów, a moja opinia jest niemiłosierni negatywna. Nie wiem jeszcze jak ja mam to wszystko w słowa ubrać, ale postaram się zrobić to najlepiej, jak potrafię. Pozwólcie, że opowiem wam o Dobrej córce autorstwa Karin Slaughter.

poniedziałek, 2 października 2017

O morderstwie, przyjaźni i zemście | Miasto świętych i złodziei, Natalie C. Anderson

Czołem Pyrki!
Nawet nie wiecie jak fatalnie zakończyłam wrzesień. Zaczęło się od kataru, skończyło na perfidnej grypie z gatunku tych śmiertelnych. Następnie grypa płynnie ewoluowała w rosnącą ósemkę, a na koniec wrzesień strzelił mi w japę zapaleniem… japy. Wyglądam jak ta najmniejsza wiewiórka z Alvina i wiewiórek! Nic to jednak, recenzja się sama nie napiszę, prawda? :D A będzie to recenzja książki, która w niesamowicie skuteczny sposób umilała mi ten okropny tydzień. Pozwólcie, że opowiem wam troszkę o Mieście świętych i złodziei autorstwa Natalie C. Anderson ;).

sobota, 7 stycznia 2017

Kryminał ze smakiem, czyli Przepis na miłość i zbrodnię!

Cześć Susły!
Oooo dziś będzie pysznie. Serio, jak myślę o tej książce, o której zaraz wam opowiem, to momentalnie mi ślinka cieknie (i nie ma chodzi mi tu o jakiś dziwny ślinotok czy inne cudactwa -,-). Ale o tym przekonacie się sami ;) Miśki, poznajcie Przepis na zbrodnię i miłość Sally Andrew.

poniedziałek, 2 stycznia 2017

Wierszem o zbrodni - Czerwone jak krew

Cześć Berbecie! 
Ożesz kurde nie wierzę. Nie mam bladego pojęcia co mam napisać o książce… o której za moment napiszę xD Serio, mam pustkę w głowie. Bardzo negatywną pustkę. Ale żeby nie było nudno.. to postanowiłam pustkę uszeregować alfabetycznie, a tym samym stworzyć najkrótszą (jak do tej pory) recenzję na tym blogu. Ino ciekawe, czy mi się uda xD Panie i Panowie, pozwólcie, że przedstawię wam książkę autorstwa Salla Simukka pod tytułem Czerwone jak krew.

sobota, 10 września 2016

PRZEDPREMIEROWO: Wars i Sawa, jakich nie znacie, czyli Dziewczyna z Dzielnicy Cudów

Cześć Pieguski!

Mój wyjazd zbliża się wielkimi krokami. Nie wiem jak będzie z pisaniem w Hiszpanii, więc postanowiłam zadbać o ten kącik i o Was póki mam wifi i odrobinę czasu… jednak rok szkolny robi swoje, to już nie to samo, co w wakacje :’(. Dziś mam dla was cenne info, bo recenzja, którą zaraz naskrobię będzie przedpremierową (Nie nie, wcale się tym nie jaram jak pięcioletnie dziecko watą cukrową <3). Moi Drodzy, zapraszam Was na mam nadzieję niezbyt długą pogadankę o książce Anety Jadowskiej, pt. Dziewczyna z dzielnicy cudów.

Jejku, jak wam opowiedzieć tę fabułę… Hmm… Może być ciężko ;).

Wyobraźcie sobie, że świat, w którym żyjemy nie ogranicza się jedynie do Płocka, Krakowa i innych Warszaw, że jest coś jeszcze – przesiąknięte magią miasta alternatywne, do których można trafić poprzez magiczne bramy, porozrzucane po naszym „normalnym” świecie. Takimi miastami są właśnie Wars i Sawa, w których ma miejsce akcja Dziewczyny z dzielnicy cudów. Nikita – jeden z Cieni, czyli zabójców należących do Zakonu ma za sobą wiele nieprzyjemnych, oględnie mówiąc, wspomnień. Przeszłość jej nie oszczędzała,  jednak to nie złamało głównej bohaterki. Nikita bierze kolejne zlecenia, walczy z wąpierzami, wilkołakami, i innymi bestiami, aż pewnego dnia ktoś jej bliski zostaje porwany i grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Wojowniczka zaczyna śledztwo, goniona przez nieubłagalny czas, jednak nie jest sama. Towarzyszy jej Robin – tajemniczy partner, którego wciśnięto jej zaledwie dzień wcześniej. Czy Nikicie uda się uratować dziewczynę z Dzielnicy Cudów? Co tak naprawdę kryje się za tym porwaniem? I kim, u diabła, jest Robin? Pff! No przecież już mnie znacie. Czytajcie, a się dowiecie ;).


Dobra, może zacznę od minusów, żeby później móc na spokojnie rozpływać się nad plusami. Początek. Pierwsze 100 stron, może 120. Matko, przeraziły mnie. Bałam się, że nie dotrwam do końca, bo początek był dość męczący. Rzucono mnie do zupełnie nowego świata, chociaż niby znanego, bo przecież legendy o Warsie i Sawie zna chyba każdy, więc nazewnictwo nie było jakieś niezrozumiałe. Właściwie to za Warsa i Sawę Jadowskiej należy się ogromna porcja lodów z polewą i taką śmieszną posypką kolorową… ale o tym później. Wróćmy do mojego jęczenia. Z początku nie wiedziałam o co chodzi z tym całym Zakonem, z podziałem alternatywnej Warszawy na Warsa i Sawę, z tym na czym polega bycie Cieniem… no generalnie brakowało mi wyjaśnień. Poznania historii tego świata i rządzących nim zasad. Ale spokojnie, wszystko mi wynagrodzono i wyjaśniono z nawiązką ;).

Trochę mnie też ten wstęp znudził, ale nie tak typowo. Bo wiecie… ciekawość była, i rosła, tylko nie do końca wiedziałam co mnie tak ciekawiło… Ale to chyba cecha stała dla kryminałów – początek musi być lekko ubogi w akcję, żeby końcówka skopała czytelnikowi tyłek. Mi skopała.
Nie skopały mnie jednak opisy walk, ale to chyba kwestia tego, że mam w zwyczaju oczekiwać sporo po tych fragmentach… w końcu Sapkowski postawił poprzeczkę cholernie wysoko ;). Generalnie mam wrażenie, że kobiety jakoś omijają opisy walk, próbują je wplatać tak, żeby były, a jednak żeby ich nie było. Jadowska nie była wyjątkiem. Okej, bili się tam paręnaście razy, ale nie poczułam zapachu krwi przegranego, i bólu pięści zadającej cios Nikity. Troszkę szkoda.
Właściwe to tyle, jeśli chodzi o moje zarzuty do tej historii… chociaż nie. Mam jeszcze jeden, a raczej pół zarzutu. Trochę mnie zdziwiło, że Jadowska bez skrępowania używała wulgaryzmów. To nie tak, że była kobieta lekkich obyczajów, na kobiecie lekkich obyczajów, ale kilak się ich tam znalazło, podobnie jak innych słów „damy nie godnych”. Kurcze, jakoś tak mi się utrwaliło, że w literaturze klną tylko mężczyźni, i stad to zdziwienie. Ale nie wiem, czy to jest minus, bo w sumie przekleństwa były użyte w stu procentach trafnie, nie było ich za dużo, i nadawały całej historii takiego twardego, prawdziwego, rzeczywistego klimatu.  Tak więc to nie jest minus, nie taki w pełni. To raczej taki niespodziewany, zaskakujący plusik dla mnie, aczkolwiek nie każdemu przypadłby on do gustu ;).

No i dobra, teraz mogę przejść do superlatyw, których jest od groma! Może zacznę od tego, co rzuca się w oczy jako pierwsze, jeszcze zanim zaczniemy czytać.. czyli wygląd książki. Matko i córko, jaka ona jest śliczna! A myślałam, że SQN całą okładkową niesamowitość zużył na Clovisa <3. Błąd. Już pominę okładkę, która jest śliczna, tak z zewnątrz, jak i od środka (koniecznie sprawdźcie ją w jakiejś księgarni, już 14 września!), ale ludzie! Dziewczyna z dzielnicy cudów ma obrazki! <3 Chyba w tej recenzji zastąpię cytaty zdjęciami ilustracji, bo są ge-nial-ne! Tak więc jeśli są tu jakieś sroki okładkowe – nie wahajcie się, kupujcie! Ja jestem zachwycona <3.

Jeśli chodzi o samą historię, to Jadowska dostaje ode mnie ogromnego plusa za to, co stworzyła. Opis z tyłu książki ma się nijak do tego, co zaserwowała mi autorka. Szczerze? Myślałam, ze dostanę dość schematyczną historię o wojowniczej dziewczynie i jej pomocniku. Wiecie, serduszka przeszyte strzałami z pistoletów i obryzgane krwią… A tu figa! Nie zdradzę Wam czemu. Nie wiem czy to by był spoiler, jednak chyba warto, abyście sami to odkryli. Ja się z początku mocno wkurzyłam, i ta złość trzymała się mnie przez dobre kilkadziesiąt stron, ale później mi przeszło. Teraz jestem wręcz wdzięczna Jadowskiej, za takie poprowadzenie wątku relacji pomiędzy tą dwójką. Cudownie jest czasami odpocząć od schematów, wiecie? ;)

Kwestia magii alternatywnych miast mnie powaliła. O luju, nawet nie wiecie, jak to jest cudownie pomyślane, jakie oryginalne. Wars i Sawa, oraz ich historia mnie porwały. To samo tyczy się magicznej Dzielnicy Cudów, w której czas stanął w miejscu, i Czkawki. Czkawka była fenomenalnym zjawiskiem. I nie, nie chodzi tu o to śmieszne coś wydobywające się z gardła ludzkiego. To coś zupełnie innego… coś świetnego!

Jeśli chodzi o bohaterów, to jak słowo daje nie mam się do czego przyczepić. Nareszcie doczekałam się twardej, niezależnej i odważnej bohaterki, która nie działała mi na nerwy swoja sztucznością. Bo  w Nikicie nie było ani ziarenka sztuczności. To, jak się zachowywała wynikało z wydarzeń, mających miejsce w jej przeszłości, i rozumiałam ją, polubiłam i przywiązałam się do niej. O! I wiecie co było w niej fajne? To, że mimo wszystko była człowiekiem. Bo wiecie, to już tak jakoś jest,  że jak autor chce stworzyć twardą główną bohaterkę, to obdziera ją zwykle z wszelkich słabych odruchów. Broń Boże nie może się załamywać, a już o płaczu nie wspomnę! Jadowska nie zabrała Nikicie uczuć i serca. I za to ma ode mnie ogrooomną watę cukrową.

Robin był niezaprzeczalnie spory plusem tej powieści, aczkolwiek mało mi go w niej było. Partner Nikity miał w sobie coś takiego, że nie sposób było go nie polubić. Kurcze, nie mam z bardzo jak powiedzieć Wam o nim czegokolwiek, bo większość informacji o tym bohaterze byłaby wrednym spoilerem, więc lepiej zamknę buźkę. W każdym bądź razie Robin jest jednym z ważniejszych powodów, dla których koniecznie sięgnę po następną część serii… inaczej ciekawość mnie zeżre, serio.

Oprócz dwójki głównych bohaterów w książce przewija się wiele postaci obdarzonych magicznymi zdolnościami, ale nie takimi zwykłymi. Mi najbardziej spodobał się Fotograf Jakub, który zdecydowanie był najbardziej magiczną postacią w całej tej historii, a sam pomysł na niego jest jakiś taki.. no kurczę, piękny <3. Więcej nie zdradzę <3.

Podsumowując: Dziewczyna z dzielnicy cudów to zapowiedź naprawdę dobrej serii. Przeczytajcie okładkowy opis, dodajcie do tego 8 kilo emocji, pomnóżcie razy 15, dodajcie kolejne 8 kilo zaskoczenia, a dowiecie się co Was czeka wewnątrz tej ślicznej książki. Ja czekam na kolejny tom, a wszystkim lubującym się w fantastyce i kryminałach polecam sięgnąć po ten. Coś czuję, że się Wam spodoba ;).

Buziaki!
Q.



Za śliczną książkę dziękuję wydawnictwu SQN


czwartek, 1 września 2016

Co powiecie na magiczny, wiktoriański Londyn?


Cześć Wisienki! 

Wrzesień nam się zaczął, niestety. Ale nie ma co się łamać, zanim się obejrzymy znów będzie lato, znów będą wakacje, tymczasem przychodzę do Was z czymś na osłodę. Tak jak zapowiadałam dziś pragnę przedstawić Wam historię pewnego brytyjskiego dżentelmena. Serdecznie zapraszam na recenzję  fenomenalnej książki Anny Lange – Clovis LaFay, magiczne akta Scotland Yardu.

Zawsze zaczynam od opisu fabuły, ale tu mam z tym pewien problem. Ciężko mi napisać cokolwiek tak, aby nie zdradzić Wam żadnej z odpowiedzi na liczne zagadki… więc musicie wybaczyć mi kaleką prezentację tej historii :’(. 


Alternatywna wizja Anglii, rok 1873. Po trwającym kilka lat podróżowaniu po świecie Clovis LaFay wraca do rodzinnego Londynu, gdzie w dość niecodziennych warunkach spotyka swojego dawnego przyjaciela – Johna Dobsona. Ten drugi od pewnego czasu piastuje urząd nadinspektora nowo-utworzonego Podwydziału Spraw Magicznych londyńskiej policji, która pilnie poszukuje egzorcystów do spraw powiązanych z duchami. Tak się składa, że nasz główny bohater specjalizuje się właśnie w nekromancji, a że cierpi na nadmiar wolnego czasu, to z chęcią podejmuje się pracy w roli egzorcysty-konsultanta. Wróciwszy do Londynu Clovis będzie musiał stawić czoło swojej rodzinie, która (lekko mówiąc) za nim nie przepada, a do tego rozgryźć razem ze swoim przyjacielem zagadkę tajemniczych napaści, do których dochodzi w Londynie. Czy Clovisowi uda się wygrać z bratem? Kto stoi za owymi napadami? I jaką rolę w tym wszystkim odegra siostra Johna –Alicja? Moi Drodzy, nie ma tak łatwo! Musicie sami to sprawdzić ;). 

Na początku muszę się wam przyznać, że nie zagłębiałam się w to kto napisał Clovisa. Byłam święcie przekonana, ze mam do czynienia z zagranicznym autorem, a tu ZONK! Anna Lang to pseudonim polskiej autorki! Tylko błagam Was i zaklinam – nie zrażajcie się na wstępie, wysłuchajcie przeczytajcie do końca! Ja sama żałuję, że nie czytałam tej książki przed wzięciem udziału w akcji #czytamcopolskie. Byłaby idealna, no ale trudno. W każdym bądź razie Magiczne akta Scotland Yardu to kolejny dowód na to, że polska literatura nie gryzie ;).


Pomysł na całą historię uważam za coś świetnego. Uwielbiam książki i filmy, których akcja toczy się w wiktoriańskiej Anglii. Ten klimat, dorożki, suknie i cała reszta cudowności od zawsze mnie zachwycała, i coś czuję, że w najbliższym czasie nie ulegnie to zmianie ;). Clovis zapunktował samym czasem akcji, a za wplecenie w to czarów dostał ode mnie pięć gwiazdek.
   
Sama idea czarodziejów w książce jest bardzo dobrze pomyślana. To, że część ludzi potrafi władać magią wcale nie czyni ich niezwyciężonymi. Każdy z magów ma limit mocy, nie ma tak, ze może ciskać abrakadabrami na prawo i lewo bez konsekwencji. To bardzo mi się podobało, w końcu ktoś nieco okiełznał czarodziejskie towarzystwo. Poza tym ten naukowy podział magów też był ciekawym pomysłem ;). Chciałam Wam to jakoś wyjaśnić, ale skapitulowałam. Nie umiem ubrać tego w słowa tak, aby nie powstał nieludzko długi post, ale jeśli postanowicie sięgnąć po Magiczne akta Scotland Yardu, to w mig załapiecie co i jak ;). 

Historia opowiadana jest z wielu perspektyw, co na ogół mnie irytuje… a tutaj jest przyjemne, ożywcze. Nie ma nudy. Większość rozdziałów widzimy oczami Clovisa lub Johna, część opowiada nam Alicja Dobson, ale trafiają się też takie, w których poznajemy postacie drugoplanowe i ich sposoby myślenia. Szczerze mówiąc byłam zaskoczona, że mnie nie drażniła ta mnogość perspektyw, bo póki co chyba tylko Martinowi udało się tak to zrobić, aby nie wyprowadzić mnie z równowagi… a tu BANG! perspektyw, a perspektyw, a mi to pasowało! Miód, malina i orzeszki jednym słowem. Do tego muszę wspomnieć o budowie całej powieści. W Clovisie znajdziecie ogrom retrospekcji, bo rozdziały „normalne” są przeplatane wspomnieniami bohaterów. To było świetne, aczkolwiek ostatnie retrospekcje pamiętam jak przez mgłę, bo goniłam do roku 1873, aby zobaczyć jak skończy się ta historia ;). 


Jeśli chodzi o bohaterów, to Akta Scotland Yardu dostarczyły mi nowego męża. Chrzanić wszystkich innych, ja chcę Clovisa! Ten młody mag był tak kochany, zabawny, tak irracjonalnie kulturalny, a jego podejście do etyki egzorcyzmowania duchów… chwilami śmiałam się na głos z dialogów, które wywiązywały się pomiędzy nim a innymi postaciami. Z resztą myśli młodszego LaFaya też były niezgorsze… w zasadzie nie tylko jego. To tyczy się w sumie wszystkich bohaterów Magicznych akt Scotland Yardu.  Postacie są tak pozytywne, tak zabawne i dopieszczone, że nie sposób ich nie lubić. Nawet „ci źli” są jacyś tacy… fajni. Polubiłam ich ;).

Ogromnym plusem jest też język, jakim posługuje się autorka. Matko i córko, jak to się przyjemnie czytało! Okej, czasami gubiłam się w zdaniach, które niejednokrotnie były przydługawe i zawiłe, ale na ogół powieść pożerałam z uśmiechem na twarzy. Sarkazm i humor były świetne! Annie Lange chwali się też wplecenie w tę historię wydarzeń , które faktycznie miały miejsce. Nie wiem jak Wy, ale ja lubię takie powieści, w których fikcja przyprawiona jest odrobiną tego, czego uczą mnie na lekcjach historii czy biologii :).


Na ogół nie piszę o wyglądzie książki, ale w tym przypadku nie mogę się powstrzymać. Matkoboskoczęstochowsko, jestem zakochana w tej okładce. To jest tak dopieszczona, tak magiczna i dopracowana oprawa, że przez pierwsze kilka godzin lektury przerywałam czytanie żeby sobie popatrzeć na nią <3. Cudeńko!

Tak więc podsumowując: Clovis okazał się niesamowicie miłym, polskim zaskoczeniem. Historia jest oryginalna, dopieszczona, i wciągająca. Bohaterów nie sposób nie polubić, a samego Clovisa wręcz można pokochać. Z całego serducha polecam tę pozycję… hmmm, w zasadzie każdemu, chociaż znalazłabym kilka grup, którym poleciłabym ją „bardziej”. Jeśli jest tu jakiś fan Sherlock’a Holmes’a, to powinien zapoznać się z Magicznymi aktami. To samo tyczy się miłośników wszelkich Harrych Potterów i innych magicznych historii. Z kolei jeśli szukacie gorącego romansu, to nie tędy droga. W Clovisie wątek miłosny jest chyba zbyt delikatny, jak na takie wymagania ;).

A Wy już czytaliście historię o brytyjskich magach? Co o niej sądzicie? A może dopiero planujecie sięgnąć po Clovisa? Czekam na Was w komentarzach!

Całusy :*
Q.

Za egzemplarz recenzencki ślicznie dziękuję wydawnictwu SQN ;)