Czołem Kraby!
To.
Było.
Złe.
SERIO.
Spodziewajcie się długiej recenzji. I krytycznej. Bez serduszek.
Oszukano mnie. Perfidnie. A teraz wam o tym opowiem. Moi drodzy, mam wam do
przedstawienia historię, która zapowiadała się świetnie, a okazała się kolosalną
pomyłką. Poznajcie Pieśń dla Elli Grey Davida Almonda.
(Moi Drodzy, wybaczcie brak grafik. Cytatów nie mam. Serio, nie udało mi się znaleźć ani jednego. Zdjęć również brak - matka natura chyba opłakuje męki, jakie przeszłam z Ellą i Orfeuszem, bo ledwie wyszłam zrobić zdjęcia, zaczęło lać... Słowo blogera, że w następnej recenzji będzie wszystko! ;*)
WINOWAJCĄ BYŁ OPIS
Przytoczę wam opis z okładki, ok? Wydaje mi się on cholernie ważny,
jeśli macie zrozumieć jakim sposobem wpakowałam się w tę książkę. A poza tym... nie jestem w stanie opisać wam fabuły bez hektolitrów sarkazmu i podkreślania idiotyzmu tej historii. To zrobię później. Teraz opis:
„David Almond w mistrzowski sposób łączy znane nam mity ze
współczesnym światem, w którym nie brakuje telefonów komórkowych i celebrytów
rodem z brytyjskiego „Mam Talent”. Bohaterowie powieści chodzą do szkoły.
Młodzież „zakuwa”, ale też marzy o miłości, o wolności…
Czasy się zmieniają, ale pewne rzeczy są stałe.
Claire, Ella i ich przyjaciele czują się ze sobą tak silnie związani,
że zdaje im się, iż nic nie jest w stanie rozerwać ich przyjaźni. Pewnego dnia
pojawia się on – inny od nich i niesamowicie przystojny – Orfeusz. Spacerując
po plaży gra na lirze i śpiewa swoją pieśń. To on odkrywa przed nastolatkami
zadziwiający, nowy sposób rozumienia i poznania siebie. Ella jest zauroczona
najbardziej, najszybciej i najgłębiej – a Claire, widząc to, czuje ból, ból
porzucenia…”
GŁUPIAŚ, Q.!
Przeczytaliście? Ok. Myślicie, ze to tylko jakaś zajawka? Nie moi
drodzy. To jest precyzyjnie streszczona książka. Calutka. Serio.
Byłam pewna, że opis na okładce to jedynie drobna część Pieśni dla
Elli Grey. Wiecie, tak jak to zwykle bywa – ogólny zarys fabuły, który ma
zaciekawić a jednocześnie nie zdradzić nam zakończenia. No i okej, zakończenia
nie zdradza (opis, ale już pierwsze zdania powieści owszem - mówią nam jak
książka się skończy…). I zadziałało. Zaintrygował mnie. Z resztą nie tylko ja,
bo kilka znajomych po sprawdzeniu opisu również pomyślało: „Hej, to może być
niezłe!”. Byłam ciekawa jak Almond wplecie w nasz świat, świat nastolatków mit
o Orfeuszu. I wiecie co? W tym przypadku ciekawość nie była pierwszym krokiem
do piekła. Ona była pendolino do piekielnych czeluści.
ANO
Ano właśnie… Te trzy litery doprowadzały mnie do szału od samego
początku. „Ano” pojawiło się w tej książce pewnie około 100-150 razy. A książka
ma 299 stron (teoretycznie, bo w praktyce po odjęciu stron pustych, ozdobnych itp.
Treść zajmuje znacznie mniej). Wyobraźcie więc sobie, że to cholerne „ano”
bohaterowie umieli użyć w jednym dialogu kilkanaście razy. A królem anowania
stał się dla mnie Orfeusz. Ale o nim opowiem w osobnym akapicie, bo…. Bo jest o
czym.
GŁÓWNY BOHATER, KTÓRY PRAWIE NIE ISTNIAŁ
Orfeusz był absolutnie najgorszą postacią, jaką do tej pory spotkałam
w książkach. Właściwie.. ciężko to nazwać spotkaniem, bo nasz mityczny chłopina
pojawił się w książce cztero- albo pięciokrotnie, łącznie na około piętnastu, może
dwudziestu stronach. Tak moi drodzy, jedna z trzech najważniejszych dla książki
postaci praktycznie w niej nie występowała. A nawet kiedy już przypęzła, to
ograniczała się do otumaniania ludzi lirą (wielka szkoda, że robił to w sposób
pokojowy, bo śpiewem i grą na instrumencie. O wiele ciekawiej byłoby, gdyby
otumaniał ich solidnym ciosem ów lirą w potylicę. Myślę, że to mogłoby uratować
tę książkę.), znikania w najmniej odpowiednich momentach (wszystkich
czterech!), oraz oczywiście mówienia „ANO”. W końcu „ano” wyraża wiecej niż
tysiąc słów… a przynajmniej wydaje mi się, że tak mogłoby brzmieć motto
Orfeusza.
UMRZYJCIE, PROSZĘ
Pierwszy raz w życiu chciałam śmierci wszystkich bohaterów. Dosłownie –
wszystkich. Nie mam pojęcia w jakim świecie żyje pan Almond, ale wykreowana
przez niego zgraja nastolatków nie ma absolutnie nic wspólnego z tym, jaka w rzeczywistości
jest dzisiejsza młodzież. Sama mam dziewiętnaście lat, więc jestem zaledwie o
dwa lata starsza od bohaterów Pieśni dla Elli Grey, i śmiem twierdzić, że
jeszcze pamiętam jak to było te dwie wiosny temu. I może ja byłam
niestandardową siedemnastką, ale przez myśl mi nie przeszło, żeby wyzwać mojego
polonistę od (tu cytaty z książki) „zużytej parówy”, „bezużytecznego wora”, czy
„niepolerowanego antyku”. Nie miałam też w zwyczaju łazić boso po plaży
zasłanej cholernymi żmijami, bo zdążyłam już ogarnąć, ze te cholery mogą zrobić
niezłe kuku. Nie uważam się też za szarą myszkę, ale żeby tak naskakiwać na plaży
na Bogu ducha winnych turystów z japą krzycząc, że jestem dzikusem, ale ich nie
zjem? Oj nie zdarzyło mi się jeszcze. Szczerze mówiąc czytając tę książkę
miałam wrażenie, ze oni byli cały czas ujarani i to czymś mocnym. Srogie grzyby…
Dorośli wcale nie byli lepsi. Wiecie jak profesor zareagował na tekst
o parówie? Cytuję: „Wracaj (…) Do szlamu, z którego wypęzłaś, suko…”.
Wyobrażacie sobie taki tekst na lekcji polskiego, w połowie omawiania fraszek?
Bo ja ni cholery. Kolejnym absurdalnym tworem byli rodzice Elli. A właściwie
rodzice zastępczy, bo dziewczyna będąc niemowlęciem została adoptowana. Wiecie
jak zwraca się po tak długim czasie do swoich opiekunów? Nie mamo i tato. Nawet
nie jakiś tam wujku i ciociu. Nie moi drodzy, ona mówi o nich po nazwisku. Serio.
Grey’owie natomiast są tak staroświeccy i zacofani, że nie sposób uznać ich za rzeczywistych.
Nie ma bata i już. Nawiasem mówiąc oni też o swojej adoptowanej córce mówią pełnym imieniem i nazwiskiem. Do tego dochodzą rodzice Claire, czyli najlepszej przyjaciółki
Elli… ale chyba oszczędzę wam ich opisu. W każdym bądź razie są równie beznadziejni,
co cała reszta bohaterów.
NAJGORSZA HISTORIA MIŁOSNA EVER!
Ja nie wiem, czy mam prawo nazwać to historią miłosną. Właściwie mam
wrażenie, że to nie była miłość, tylko nadal działanie dragów. Bo wiecie, całą
historię opowiada nam Claire i mówi nam najwidoczniej tylko o rzeczach, których
była świadkiem. Tak więc wiemy, że spotkała Orfeusza na plaży podczas biwaku,
na który Ella nie mogła pojechać. Wiemy, że chłoptaś brzdąkał na lirze i
śpiewał tak pięknie, że Claire musiała zadzwonić do swojej najlepszej przyjaciółki,
żeby mogła go usłyszeć. Wiemy, że on nagle zajumał naszej narratorce telefon i
zaczął śpiewać specjalnie dla Elli… której w sumie nie znał, ale pokochał od
pierwszego… telefonu? Czort go wie. Szkopuł w tym, że Ella odwzajemniła uczucie
i uroiła sobie, że Orfeusz jest miłością jej życia. Wiemy też, że w połowie
lekcji polskiego zobaczyła przez okno, że pod drzewem stoi jakiś typek… więc
uznała, że to Orfeusz być musi, wstała i wyszła. Tak o. W połowie lekcji. A
pamiętajcie, że ona nie miała pojęcia jak wygląda Orfeusz, także nie pojmuję
skąd ta pewność, że ziomek pod drzewem to on. Ale to nadal nic! Wiecie co się
dzieje zaraz po jej wyjściu z sali. Kończy się rozdział. A wiecie jak zaczyna
się kolejny? UWAGA, UWAGA! Ella oznajmia, że ona musi wyjść za Orfeusza. Nie,
nie żartuję. Po jednym spotkaniu postanawia się hajtnąć. Nie będę mówiła wam
więcej, bo mam wrażenie, że już pojmujecie jak idiotyczny jest tutaj wątek
romantyczny. A jeśli nie, to dajcie znać w komentarzu, chętnie opowiem wam
więcej.
EKSPERYMENT
Taki mój malutki test. Dałam tę książkę moim znajomym i rodzinie.
Ludziom w różnym wieku, o różnych gustach, różnych charakterach. Kazałam
otworzyć na losowej stronie i przeczytać ją na głos. Wynik: każdy po paru
linijkach zaczynał czytać to jak zapiski wariata, z przesadnym patosem, z pompą,
machając łapami albo intonując w komiczny sposób. A, no a mój tata uznał, że
może z pomocą wina tekst nabrał sensu. Nawet chciałam przetestować tę metodę,
ale na marne. Nic nie pomogło. David Almond zabił mnie swoim stylem pisania. To
było tak beznadziejnie poetyckie, tak zapchane środkami stylistycznymi, tak
dziwaczne i nieistotne, że równie dobrze można by połowę książki pominąć. Serio,
sprawdziłam to. Pominęłam dwie strony, dokończyłam rozdział, po czym wróciłam
do nich, żeby sprawdzić, czy ominęło mnie coś istotnego. Nie, nie ominęło. Spokojnie
można by więc czytać same dialogi. A nawet niekoniecznie.
A teraz jeśli chcecie, sami spróbujcie przeczytać sobie jeden z
dialogów (bo hipisowskie opisy wam podaruję):
„- Ja tylko poszłam się odlać! –
jęknęła. – A one już tam były! Żmije! Chrzanione żmijska!
Z trudem łapała oddech.
- Carlo je dorwał! –
powiedziała. – Szast-prast, łup-siup – tak je zdzielił wielkim kijskiem, serio!
Podniosła gady na wysokość oczu.
- Węże! Fuuuj! Przeklęte węże!
- Ano! – uspokoiła Carla, który
do niej podszedł. – Ano! U mnie wszystko gra, stary!
Carlo zademonstrował, jak
przeprowadził egzekucję.
- Gińcie, węże! Gińcie! –
warczał, tłukąc plażę kijem.
Bianka wywinęła żmijami w
powietrzu, po czym owinęła je sobie wokół gardła i zatańczyła na piasku, niesiona
dreszczem grozy i fascynacji.”
I to był przypadkowy fragment, który przed chwilą otworzyłam na
chybił-trafił. Są gorsze. Wierzcie mi. Nie ma opcji, żeby otwierając tę
powieść na dowolnej stronie nie trafić na jakąś chorą sytuację. Serio.
PLUSY?
Są dwa. Wydanie Pieśni dla Elli Grey jest naprawdę śliczne: część
książki, w której wkraczamy w podziemia jest napisana na czarnych stronach,
dialogi potworów z piekła napisano demoniczną czcionką, nie zwykłym pismem, a
tekst niejednokrotnie rozłożono na stronie w sposób niestandardowy. To było
świetne. Ponadto poszczególne części książki oddzielały ciemne grafiki. Zielona
Sowa się postarała, to muszę przyznać.
Drugim plusem jest duża czcionka i szerokie marginesy. Dzięki nim
książkę czytało się ekspresowo, bo na stronie było niewiele tekstu. Pierwszy
raz tak mnie to cieszyło.
KOŃCZĄC
Nie mogę polecić wam tej książki z czystym sumieniem. Dawno się tak
nie zawiodłam, poważnie. Pieśń dla Elli Grey to jeden wielki zbiór wad. Język,
jakim napisano książkę drażni i nie pozwala uwierzyć w tę historię. Bohaterowie
są nierzeczywiści, irytujący i bezpłciowi, wypruci z emocji. Właściwie cała ta
historia jest z nich wyprana i wypada sztucznie. Wątek mitologiczny spartaczono
doszczętnie, bo w zasadzie nic w nim nie zmieniono – to był najzwyklejszy mit o
Orfeuszu, tylko zamiast Eurydyki była Ella. Mam nadzieję, że dotrwaliście do
końca tej recenzji i wybaczcie, ze tak się rozpisałam...ale musiałam to zrobić. I proszę, nie dajcie się nabrać opisowi. Wystarczy, że mnie on oczarował
i otumanił. Ehh… już wolałabym dostać w łeb tą lirą.
Nie zapytam, czy się skusicie. Zapytam, czy dostatecznie wam
zobrazowałam beznadziejność tej książki? A może mimo wszystko macie odruch masochistyczny?
Piszcie co sądzicie o Elli w komentarzach, bo zżera mnie ciekawość!
Trzymajcie się i uważajcie na węże. Podstępne gadziny z nich są,
sprawdzone info :/
Q.
Za książkę dziękuję wydawnictwu Zielona sowa :)
Matko i córko, zgłębi serca Ci współczuję. Już sam dialog, który wrzuciłaś wprawił mnie co najmniej w konsternację, bo nie dość, że jest dziwny (te dragi to może być dobry trop), to jeszcze jakiś taki... prostacki? Choćby nie wiem, jak pięknie wydana była ta książka, kijem jej nie tknę!
OdpowiedzUsuńNie jest to pierwsza negatywna opinia o tej książce z która sie spotkałam ale na pewno jedna z najlepiej napisanych. Uwielbiam Cię czytać. Po książkę z pewnością nie sięgnę.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
O proszę, a wydawała się taka fajna.Czytając Twoja recenzję odechciewa się jej faktycznie. Współczuje..
OdpowiedzUsuńZajrzyj do mnie http://przystanekszczescia.blogspot.com/
Dziękuję za ostrzeżenie! ;P Będę jej unikać ;P
OdpowiedzUsuńA recenzja świetna jak zawsze, normalnie uwielbiam je :D Rozwaliłaś mnie tą lira na końcu xD
Zabookowany świat Pauli
Jak to nie masz cytatów. Mogłaś dać te nieporozumienia, które nam wysyłałaś XD
OdpowiedzUsuńTeż bym się nabrała na ten opis... i kiedyś nawet się zastanawiałam, że to może być dobre. Ale widzisz, pendolino ma czasem opóźnienia, więc mój pociąg do piekła jeszcze nie nadjechał i chyba sobie odpuszczę xD
Jaka epoka, takie zioło. Nie dziw się XD
W sumie to by było ciekawe, gdybym nazwała swoją nauczycielkę od hisu "niepolerowanym antykiem". określenie pasuje do niej jak ulał, hehe XD
Wypraszam sobie, poloniści są bardzo różni. Kto wie, co tam siedzi gościowi w głowie, że od suk uczniów wyzywa. Mój polonista tuż przed wakacjami sobie puszczał żarciki w stronę dziewczyn, że jest tak gorąco, że jeszcze chwila i zaczęłybyśmy się rozbierać. hehe xd
Jak chcesz to ci mogę przywalić lirą w łeb. Tylko daj mi lirę XD
Pozdrowionka <3
Boże, to brzmi naprawdę tragicznie XD
OdpowiedzUsuńZobaczyłam link do tej recenzji na jakiejś grupce i pomyślałam sobie "O nie, gorsze od tego gównianego Serca w kawałkach i Serca ze szkła to na pewno nie będzie"... i trochę mnie zaskoczyłaś!
Nawet nie wiem co napisać, bo zamierzałam sobie kupić tę książkę i dzięki ci, że nie zmarnowałam pieniędzy na coś takiego XD
Aż sobie wyobraziłam co by bylo gdybym tak się odezwała do któregoś z moich nauczycieli :D
Och, a już myślałam, ze to będzie całkiem znośna historia. Teraz już wiem, żeby nie wydawać na nią swoich pieniążków, tylko przeznaczyć je na coś lepszego.
OdpowiedzUsuńMit o Orfeuszu jest tak cudowny, że niewykorzystanie jego potencjału wydaje się być samo w sobie... idiotyczne? Przecież na samym micie można by osadzić bohaterów w cudownych, romantycznych sytuacjach, dialogach przepełnionych miłością i goryczą, a tu... Ech. Zawiodłam się na tej książce po samej recenzji (bardzo dobrej recenzji!).
http://popsuty-kran.blogspot.com/
Dzięki Twojej recenzji już wiem, żeby omijać tą książkę ogromnym łukiem. Jeszcze chyba nie spotkałam się z bardziej dziwnym cytatem :/
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Karo
www.czarodziejka-ksiazek.blogspot.com
W takim razie o jeden wydatek i rozczarowanie mniej.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zostaje na dłużej.:)
http://mareandbook.blogspot.com/
Całą recenzję się śmiałam! O tak absurdalnej książce jeszcze chyba nie słyszałam! I do tego ta recenzja tak ociekała złośliwymi żartami.
OdpowiedzUsuńFragment książki rozwalił mnie na łopatki.
"Bianka wywinęła żmijami w powietrzu, po czym owinęła je sobie wokół gardła i zatańczyła na piasku, niesiona dreszczem grozy i fascynacji.”
Pozdrawiam z podłogi!
Zapraszam do mnie.
Mój wewnętrzny masochista właśnie walnął się w łeb tą lirą. Swoją drogą - świetny tekst z tą lirą! Świetnie mi nakreśliłaś tę książkę. Już samo to, że autor sobie 'stworzył' bohatera, który był (a może miał być) Orfeuszem i do tego zostawił mu to imię mega mnie śmieszy. Dziękuję bardzo, aż tak bardzo nie będę się nad sobą znęcać.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam cieplutko :*
M.
martynapiorowieczne.blogspot.com
Kiedyś myslałam, żeby po nią sięgnąć, ale na pewno sobie jednak daruję. Tego typu powieści trzeba omijać szerokim lukiem : D
OdpowiedzUsuńRead With Passion
Rozbawiłaś mnie do łez swoją recenzją, naprawdę! Ja również byłam bardzo zainteresowana tą ksiażką, bo zapowiadała się fajnie. Ale po twojej recenzji... Cóż. Troszkę zdanie zmieniłam. ;) Dialog, który przytoczyłaś, myślałam, że jest najgorszym fragmentem tej książki, a ty piszesz, że był wybrany losowo... Nie chcę poznać tego najgłupszego.
OdpowiedzUsuńDziś skończyłam czytać "Piosenki o dziewczynie" i zastanawiałam się nawet, czy nie zrobić właśnie takiej prześmiewczej, sarkastycznej recenzji, ale teraz, kiedy Ty taką napisałaś, nie chcę ukraść Ci pomysłu. Zapoznawanie się z Twoją opinią przysporzyło mi więcej rozrywki, niż tobie czytanie "Pieśni dla Elli Grey". :) Pozdrawiam!
Świetna recenzja! Dzięki Tobie nie sięgnę po wyżej opisaną porażkę i nie obrzydzę sobie imienia, które dałam głównej bohaterce swojej książki. Jeszcze by mnie naszło na pisanie o wężach...
OdpowiedzUsuńJestem tu pierwszy raz i zostanę na dłużej :)
Dzięki twojej recenzji wiem, że tą książkę mam omijać szerokim łukiem. Sam dialog działa bardzo odstraszająco.
OdpowiedzUsuńZapraszam do mojego Książkowego świata
Co to wgl jest za książka! W sumie mam wrażenie, że po tym jednym dialogu, który nam przytoczyłaś już nienawidzę bohaterów którzy tam występują. Szczerze to Ci współczuję tego, że musiałaś się z nia tak męczyć... Ale dziękuje za tą recenzję, bo ja też bym się pewnie nabrała na ten opis!
OdpowiedzUsuńCiekawe co brali bohaterowie, ale gruncie rzeczy ciekawsze jest to, co brał Autor to pisząc...
OdpowiedzUsuńMoże jestem tumanem, ale mam wrażenie, że nawet nie zrozumiałam tego przytoczonego dialogu. Masz rację i styl i kreacja są raczej do bani. Chyba Almond chciał na siłę wejść mocno w świat młodzieży i zwyczajnie postanowił umieścić w książce wszystko, co najgorsze i najbardziej cudaczne usłyszał... Jako trzynstolatka miałam chyba więcej rozumu od Jego bohaterów...
Oczywiście nie zamierzam tego wątpliwego dzieła czytać, choćby w obawie przed utratą zdrowia i/lub życia ludzi przechodzących pod moim blokiem, bo byliby narażani otrzymanie książką lecącą z siódmego piętra przez okno.
Szkoda, że wysiłek Wydawnictwa w jakość wydania ma się nijak do treści.
O matko, ostro! A tak chciałam to przeczytać... Może dobrze się stało, że ostatecznie jej nie dostałam:")
OdpowiedzUsuńTo przykre, że autor przecudnego "Skrzydlaka" upadł tak nisko.
OdpowiedzUsuń