Czołem Smoczyska!
Nie będę ściemniać, że było idealnie. Nie było. Mimo to będę się
zachwycać… ale to później. Najpierw pokrótce opowiem wam (oczywiście bez
spoilerów) o czym opowiada Bratobójca, czyli drugi tom Wojny
lotosowej autorstwa Jaya Kristoffa
;)
Jeśli ciekawi was moja opinia o
Tancerzach burzy, czyli pierwszym
tomie trylogii – ZAPRASZAM TUTAJ ;)
W Kigen zawrzało po wydarzeniach, którymi zakończyła się pierwsza część
Wojny lotosowej. W kraju dochodzi do zamieszek, sytuacja polityczna jest niepewna.
Klany są o krok od rozpętania wojny domowej, a Gildia upatruje w tej sytuacji
szansę do zwiększenia swojej władzy na wyspach Shimy. Buntownicy tymczasem
kryją się w dzikich lasach gór Iishi i przygotowują się do kolejnych działań. W
końcu „lotos musi płonąć”, prawda? Jakie przygody czekają Yukiko i Burru?
Skąd biorą się bolesne migreny dziewczyny i czemu jej moc z dnia na dzień staje
się coraz silniejsza? Czy klany Tygrysa, Lisa, Smoka i Feniksa rzucą się sobie
do gardeł? Niczego wam nie zdradzę. Sami musicie to sprawdzić ;)
Początek Bratobójcy był dla mnie ciężki. Chociaż niesamowicie cieszyłam
się, że znów mogę zanurzyć się w tym brutalnym, umierającym, steampunkowym
świecie wykreowanym przez Kristoffa, to
nie mogłam wgryźć się w tę historię.
Myślę, że przyczyną po części mogło być pojawienie się zupełnie nowych postaci, a co za tym idzie obcych mi wątków,
które z początku guzik mnie obchodziły
(ekhmm, a pod koniec były moimi
ulubionymi xD). Z jednej strony ta rotacja bohaterów jest logiczna i w
pełni uzasadniona – w końcu o kimś pisać trzeba, a w Tancerzach burzy sporo postaci się wykruszyło xD Jednak z drugiej
strony pomieszanie wątku Yukiko czy Michi, które już znałam i byłam ich ciekawa
z wątkiem Ayane czy Nikt, do których musiałam dopiero przywyknąć i jakoś je
ogarnąć wprowadzały taki drażniący chaos. Dodatkowo
mnogość wątków sprawiała, że ilekroć już się w którymś zaczęło coś dziać i
zaczynałam być ciekawa co wydarzy się na kolejnej stronie… Kristoff kończył
rozdział i przechodził kolejno przez wszystkie inne wątki, co wytrącało mnie z
rytmu czytania i sprawiało, że zdążyłam już zapomnieć o intrygującym mnie
wątku, zanim autor do niego powrócił.
Drugim zgrzytem, o którym muszę wspomnieć są okrutnie długie i często gęsto zbędne opisy. Szok i niedowierzanie:
Kristoff leje wodę! Wydaje mi się, że ta książka mogłaby liczyć czterysta
stron, nie sześćset. Wystarczyłoby wywalić z niej wszystkie te bujne opisy
lasu, chodników, korytarzy pałacu i całej reszty. Oczywiście nie wszystkie – nadal jestem zakochana w świecie, który
stworzył Kristoff i w tym, jak potrafi go namalować w wyobraźni czytającego.
Ale w pewnym momencie czytałam kolejny raz opisy tych samych miejsc różniące
się tylko użytymi metaforami. Dla mnie spora część opisów w Bratobójcy jest zbędna, zapycha tę
powieść i sprawia, że czytanie zaczyna nam się dłużyć, niestety.
Ostatnim minusem (chociaż nie do końca) są ciągłe retrospekcje. Kristoff z początku cofa się w czasie zarówno
w historii Kina, jak i Michi, Yukiko czy Nikt dość często, przez co nie możemy ruszyć z buta z akcją, bo ciągle
toniemy we wspomnieniach bohaterów. Musze jednak przyznać, że historia Nikt rozłożyła mnie na łopatki,
więc jestem gotowa wybaczyć autorowi te podróże do przeszłości. Jednakże
uprzedzam – zabierając się za Bratobójcę
musicie być gotowi na sporą dawkę retrospekcji, które czy tego chcemy, czy nie,
będą spowalniały rozwój wydarzeń.
Tak więc wiecie już co mnie drażniło w Bratobójcy. Irytacja
towarzyszyła mi tak do około trzysetnej strony, później nagle wszystko ruszyło,
a w okolicach czterysta pięćdziesiątej strony wyłączyłam wifi żeby nic nie
rozpraszało mnie podczas czytania. Zakończenie to jakaś masakra. Zbierałam
szczękę z podłogi. Kristoff zaatakował
mnie takimi plot twistami, że aż brak mi słów by to opisać. Czułam w
kościach, że wątek Kina zakończy się w taki a nie inny sposób i to by było na
tyle w kwestii mojej intuicji – pozostałe postaci i rozwiązania ich wątków były
dla mnie totalnym zaskoczeniem. W tej
sytuacji mogę tylko poradzić wam, abyście chrzanili wymienione przeze mnie wady
Bratobójcy – dla takiego zakończenia,
jakie zaserwował nam Kristoff warto przejść przez o wiele głębsze i bardziej
śmierdzące bagno. Tu mamy do czynienia z płytką kałużą z sympatycznymi
żabkami co najwyżej ;)
Zdziwiłam się, bo w Bratobójcy jest o wiele więcej
śmieszków, niż w Tancerzach burzy.
Burru króluje w tej dziedzinie sypiąc sarkastycznymi komentarzami na prawo i
lewo. To jakoś tak umila czytanie,
sprawia, że lektura pomimo całego tego syfu, smrodu dymu z rafinerii chi i
obumierających pól krwawego lotosu, staje się lżejsza. Nie raz i nie dwa
uśmiechałam się kącikiem ust przy czytaniu dialogów, bo to właśnie w nich
Kristoff ulokował niemalże cały humor.
Nie chcę się powtarzać, bo już w recenzji Tancerzy burzy mówiłam o mocnych żeńskich charakterach. W Bratobójcy sytuacja nie ulega zmianie –
kobiety nadal są twarde i postawione na równi z mężczyznami. Tym, czego nie
było w pierwszym tomie jest możliwość
poznania Gijanów – ludności Morheby, z którą to Shima toczy od lat wojnę. Wiecie
co jest świetne? To, że Kristoff jako
jedyny wpadł na to, że przecież inny naród mówi w innym języku i niekoniecznie
musi znać język wroga, a co za tym idzie
mogą wystąpić spore problemy w komunikacji. Gdy jeden z naszych bohaterów
trafia do gajińskiej niewoli zupełnie nie potrafi porozumieć się z
obcokrajowcami, co wypada bardzo
realistycznie i mi osobiście się podobało. Nie mogę zdradzić wam więcej,
ale coś czuję, że Gajini jeszcze się pojawią i zapewnią nam odpowiedzi na wiele
pytań, które póki co pozostają bez odpowiedzi.
Nie będę ponownie zachwycać się nad kreacją brutalnych i krwawych wysp
Shimy – o tym też już wcześniej pisałam. Na koniec chcę zauważyć jeszcze tylko
to, że Kristoff spokojnie mógłby umówić
się na kawę i ciastko z Martinem. Autor nie boi się zabijania znaczących
bohaterów. I wiecie, zwykle narzekam na to, że pisarze unikają uśmiercenia
wykreowanych przez siebie postaci – zawsze jakimś cudem trzeba zaleczyć ich
śmiertelne rany i dać żyć długo i szczęśliwie. Kristoff tak nie robi, on się
nie cacka, przez co czytelnik nie zna
dnia ni godziny w której jego ulubiony bohater pójdzie do piachu. I chociaż
serce mi krwawi… to uważam, że to ogromny plus Wojny lotosowej.
Tak więc jak widzicie, nie było różowo. Bratobójca ma wady, ale
według mnie nikną one w obliczu jego zalet. Jay Kristoff stworzył historię
dopracowana w najmniejszych szczegółach, która sprawi, że będziecie zbierać
zęby z dywanu (albo podłogi, co kto woli). Ja
polecam wam uzbroić się w cierpliwość, przebrnąć szybciutko przez pierwsze
kilkaset stron, a później pozwolić sobie na zapomnienie o bożym świecie.
Lotos musi płonąć!
Czytaliście? Macie w planach?
Co sądzicie o tej trylogii? Czekam na was w komentarzach!
Buziaki ;*
Ula
Za książkę dziękuję
wydawnictwu Uroboros ;)
Ooo, jak ja nienawidzę obszernych niepotrzebnych opisów! Ale mimo tych wad, myślę, że sięgnę po tę książkę. Ale to nie teraz, może po wakacjach?
OdpowiedzUsuńBuziaczki ♥
http://sleepwithbook.blogspot.com/2018/07/ej-ty-tak-ty-jestes-jednym-z-powodow.html
Mnie te opisy nie przeszkadzaly, wrecz przeciwnie :) watki z nowymi postaciami i ti, ze autor konczyl je w najciekawszych momentach sprawialy, ze czytalo mi sie ksiazke o wiele szybciej. Nie moglam sie od niej oderwac! :D a Kina i Ayane bylo mi najbardziej szkoda. Dla mnie ich wątek pokazywal, ze wsrod tych dobrych takze moga znalezc sie gnoje.
OdpowiedzUsuńPo Twojej recenzji Tancerzy sięgnęłam po nich (jestem w trakcie lektury) i bardzo mnie wciągnęli. Trochę zaniepokoiłaś mnie tymi wadami kontynuacji (Czyżby klątwa przegadanego drugiego tomu? :(), ale mam nadzieję, że zakończenie mi je wynagrodzi faktycznie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Ewelina z Gry w Bibliotece
Słyszę tyle dobrych opinii o tych książkach, że chyba wezmę się za nią szybciej i przepchnę w kolejce <3
OdpowiedzUsuńwww.kasikowykurz.blogspot.com