Czołem Szkraby!
Tak jak wspominałam na moim Instagramie – przybywam dziś do Was z
recenzją premierową książki, która z początku mnie troszkę przeraziła, a potem…
potem nieoczekiwanie robiło się lepiej i lepiej. Chcę Wam opowiedzieć pokrótce
(albo i nie pokrótce) o Domie wschodzącego słońca autorstwa Aleksandry Janusz-Kamińskiej.
(Moi Drodzy, typowego opisu fabuły nie napiszę. Kilka akapitów niżej
opisana jest budowa powieści, a w niej uchylam rąbka tajemnicy tego, o czym
opowiada Dom wschodzącego słońca ;))
Część z was może zdziwić, że jest to recenzja „premierowa” i będziecie
mieli do tego prawo – historia ta była
bowiem wydana w 2006 roku przez inne wydawnictwo. Tym razem wznowienia podjął
się Uroboros, a w książce wprowadzono drobne, kosmetyczne poprawki. To tak
słowem wyjaśnienia ;).
A więc po kolei. Zacznijmy od początku.
Na początku był chaos. Serio. Nie
wiedziałam co ja czytam i modliłam się o poprawę sytuacji. Pierwsze kilkadziesiąt
stron (obstawiałabym jakieś plus/minus sześćdziesiąt stron, ale tym razem
nie jestem stanie powiedzieć wam tego z całą pewnością – nie zaznaczyłam
momentu, w którym zaczęłam ogarniać sytuację xD) było dla mnie irytująco dziwne. Przede wszystkim (nie pytajcie mnie
czemu) jakoś tak sobie założyłam, ze
akcja będzie toczyła się w Polsce… a tu dostaję niepolskie imiona bohaterów
(ale znowuż nie wszystkie, bo takiego Krzysztofa, Weronikę czy Emilię bez
problemu potrafiłam powiązać z rodzimym krajem), zdecydowanie niepolskie miasto i w ogóle jakoś tak…. Nie tego się
spodziewałam. Ale to akurat mój błąd, nie wiem skąd mi się ta Polska
uroiła xD
Jednak to nie był koniec moich problemów z wgryzieniem się w Dom wschodzącego słońca.
Na dzień dobry zasypano mnie
sporą ilością postaci, z czego każda z nich wydala mi się (całkiem słusznie)
wyrwana z innej epoki. O bohaterach rozgadam się troszkę później, w tym momencie
musicie wiedzieć jedno – na początku
musicie uzbroić się w cierpliwość i przetrzymać to wszechobecne uczucie
niezrozumienia zamysłu autora. Pani Aleksandra wyjaśni wam ten pokoleniowy miszmasz
i to całkiem sensownie, oryginalnie i interesująco. Obiecuję ;).
To, co mnie drażniło mocno w
pierwszym rozdziale, to sposób ukazania społeczności metali. Kurcze, mój
chłopak jest liderem metalowego zespołu, więc siłą rzeczy od kilku lat mam
okazję (i przyjemność) poznawać ten światek i ogromnie mnie bolało ukazywanie ich jako takie chluje, pijusy,
buntowników jeden w drugiego… poszło to w stronę idiotycznych stereotypów, co
mi zgrzytało i kłuło w serduszko bądź co bądź już troszkę zmetalone :/.
W dodatku jeśli dobrze ogarniałam wiek postaci (bo z tym jest taki
problem, że nie do końca wiem ile czasu upływało pomiędzy rozdziałami – to
wyjaśnię za chwilkę), to na początku
powieści Eunice, czyli główna bohaterka zaczynała naukę w gimnazjum, bo wybierała
papiery z podstawówki. Miała więc jakieś 12-13 lat, tak? Wyobrażacie sobie taką
dziewczynkę chlejącą na imprezach? Znaczy ja rozumiem, buntowniczka, metal,
koncerty, pogo, no to i alkohol… ale nadal
mi to nie gra.
Mam za dużo za długich cytatów, więc tym razem w recenzji będą tylko zdjęcia - cytaty znajdziecie na Instagramie ;) |
Ponarzekałam? Ponarzekałam. To teraz
mogę przejść do tej przyjemnej części -
do zalet Domu wschodzącego słońca
<3.
Książka składa się tak jakby z czterech
rozdziałów, a każdy z nich to coś na
kształt oddzielnej opowieści. Łączy je
ze sobą miejsce akcji oraz bohaterowie, a każdy z rozdziałów podzielony
jest na mniejsze części oddzielane od siebie
„***”. Nie bardzo wiem „ile lat” trwa powieść, bo przeskoki pomiędzy kolejnymi historiami nie są równomierne… chyba. Raz
upływa rok, raz chyba trzy lata. Tak więc suma summarum pojęcia nie mam ile
obecnie lat ma Eunice. O wieku reszty postaci nawet nie wspomnę, to wykracza
poza zwykłe obliczenia xD
Na początku poznajemy historię
Eunice, która nieoczekiwanie odkrywa u siebie umiejętności magiczne. Dla mnie było to takie wprowadzenie, w
którym nie bardzo mogłam się odnaleźć, bo był to dla mnie zupełnie nowy świat,
nowi bohaterowie, nowy sposób postrzegania magii… nie mniej jednak historia
jest niedługa i przyjemna.
Kolejnie przedstawione są nam losy
Gabriela – wokalisty słynnego zespołu, a także jednego z najmłodszych magów
w mieście. To właśnie od tego
rozdziału przepadłam. Wciągnęłam się w historię pięknego muzyka i bardzo
żałuję, że była ona tak króciutka. Jestem piekielnie (PIEKIELNIE!) ciekawa
przeszłości tego chłopaka i liczę na to, że w kolejnych tomach autorka nasyci
moją ciekawość.
Dalej ukazano historię Lloyda
– brytyjskiego Japończyka (Jezu, brzmi debilnie, wiem… ale inaczej tego nie
ujmę, nie da rady) o mrocznej przeszłości, z którą bohater ten do dziś zmaga się
w swojej głowie. I znów – żałuję, że
to trwało tak krótko, że tak niewiele
dowiedziałam się o pieruńsko intrygującym Lloydzie. I liczę na więcej tego
dżentelmena w przyszłości!
Ostatni rozdział, jak dla mnie,
to majstersztyk. Jest on zdecydowanie dłuższy, bo zajmuje jakoś tak z połowę
całej książki i po prostu powala na kolana. Do miasta trafia intruz, który
miesza w nim i zagraża jego mieszkańcom, a nasi bohaterowie muszą go pokonać. Więcej
nie zdradzę, nic z tego! Powiem jednak, że z tej części aż bije taką.. sama nie
wiem, taką filmowością. Czytając kolejne
strony czułam się tak, jakbym oglądała bardzo dobry film o inwazji obcych na ziemię,
a dokładniej jego kulminacyjną scenę. Tę, w której włos się na rękach jeży,
po plecach latają ciarki, a serce nieubłaganie przyśpiesza. To. Było. COŚ. Po tym ostatnim opowiadaniu (nazwijmy je tak
umownie, dobrze?) nie wyobrażam sobie
nie poznać dalszych losów domowników Domu wschodzącego słońca <3. Ja
potrzebuję rozwiązania zagadki smoka, ej!
Wspominałam o tym, że całą powieść przeplatają fragmenty piosenek, a także wtrącane są różne przepowiednie w formie bajek, wierszy, etc? Stąd taka muzyczna sceneria do zdjęć ;) |
W książce dostajemy solidny
pokaz tego, jak powinno kreować się bohaterów. Postaci stworzone przez
panią Aleksandre nie są doskonałe – przeklinają, popełniają błędy, boją się i
wątpią. Są pieruńsko ludzcy, pomimo tego, że przecież to magowie. Ja osobiście
pokochałam całym serduchem dwójkę z nich – Gabriela i Timothy’ego.
Pierwszy z nich to wspomniany
wcześniej muzyk, który boi się krwi i ceni sobie piękno, a więc
automatycznie czuję łączącą mnie z nim nić porozumienia. Też mdleję na widok
krwi w ilości niewielkiej, a gdybym zobaczyła jej tyle, co Gabiś, to pewnie tak
samo jak on wylądowałabym w krzaczkach :’). Jestem niesamowici zaintrygowana przeszłością tej postaci i liczę na
to, że dostanę więcej przebłysków jego wspomnień, a może nawet ułożę całą
układankę w całość razem z Gabrielem. A poza tym… on jest muzykiem!
Gwiazdą rocka! …mam słabość do muzyków ;”)
Drugi z nich to geniusz komputerowy, który w wyniku jakiejś klątwy
stracił wzrok i czucie w nogach. No właśnie, jakiejś klątwy… czekam na opowiadanie poświęcone Timmy’iemu i
jakieś wyjaśnienia! Bo na ten moment wiem tylko, ze Timothy jest sarkastyczny, zabawny, inteligentny i niesamowicie
odważny. Czegóż chcieć więcej?
W ogóle odnoszę wrażenie, że
Pani Aleksandra bardzo dokładni przemyślała swoje postaci. Obdarzyła je nie tylko teraźniejszością,
ale i przeszłością. Wszystkie ich cechy wynikają z przeżyć, jakich
doświadczyli w swoim życiu. Mam wrażenie,
że autorka celowo nie zdradziła od razu wszystkiego… i bardzo mi się podoba. Lubię
to uczucie głodu informacji. To jest bardzo dobry głód, bo jestem niemalże pewna,
że zostanie on zaspokojony z nawiązką. Na to liczę.
Akcja powieści toczy się w Farewell,
mieście, w którym obok siebie żyją magowie,
wampiry, ludzie, a także multum magicznych istot, począwszy
od gadających kruków, po zaczarowane gargulce. Szczerze mówiąc dawno tak bardzo nie ciekawiło mnie samo miejsce akcji
książki i jego historia. Tu wszystko wydaje się mieć jakieś znaczenie, nic
nie jest przypadkowe. Farewell nafaszerowane jest symbolami, ukrytymi śladami
po minionych magicznych potyczkach (w książce co krok pojawiają się wzmianki o Wielkiej Wojnie – kolejnej historii,
której jeszcze nie dane jest nam poznać,
która korci i intryguje). Mieszkańcy
są ze sobą połączeni siatką układów, traktatów, paktów i zależności. Kurcze,
nie chcę się za bardzo rozgadywać. W każdym bądź razie wszystko tu gra i buczy.
Opisy są niezwykle klimatyczne, a
zarazem nie ciągną się w nieskończoność. Nie ma ich ani za dużo, ani zbyt
mało. Czuć w tym taką… równowagę, harmonię, co osobiście bardzo sobie cenię.
A co do samej magii – bardzo mi
się podoba pomysł, jaki miała na nią Pani Aleksandra. Otóż świat magów czerpie
z zakorzenionych w naszych ludzkich głowach schematów z książek, filmów, itd.
I tak na przykład tym sposobem demony przybierają postaci podobne do tych,
jakie wbito nam do łbów obrazami piekła z rogatymi diabełkami. Mieszkańcy Domu wschodzącego słońca również
wydają się żywcem wyrwani z jakichś ekranizacji. Nie mogę na przykład
oprzeć się wrażeniu, że Lloyd to taka mieszanka Keanu Reevesa z 47 roninów i Toma Cruisa z Ostatniego samuraja. Co do pozostałych, też z pewnością
dopasowałabym ich do kombinacji kilku postaci z filmów czy książek, co
właściwie jest całkiem ciekawym rozwiązaniem – bo wiecie, to nigdy nie jest zerżnięte 1:1. Tu chodzi o drobiazgi, o zbiór charakterystycznych
ech kilku różnych postaci, które razem tworzą kogoś zupełnie nowego… a jednak w
naszej głowie jakoś tak przyjemnie nam znanego. Nie wiem jak lepiej to
pisać, wybaczcie ;).
Natomiast co się tyczy
zwykłych, niemagicznych ludzi – w Farewell niejednokrotnie są oni świadkami
używania magii. Po mieście jeździ magiczny motocykl i samochód Gabrysia,
poza tym pałętają się wampiry, gargulce zmieniają swoje pozycje i tego typu
rzeczy, a jednak śmiertelnicy nie są świadomi,
że żyją po sąsiedzku z tymi istotami… bo wszelkie magiczne akcje podświadomie
sobie tłumaczą w sposób dla nich racjonalny. Skoro magia nie istnieje, to i
niemożliwym jest, aby motocykl jeździł po ulicy bez motocyklisty. To tylko
przywidzenie. Wampir? Jaki wampir, to jakiś menel w krzakach mizia się z
kobietą lekkich obyczajów po szyjce w parku nocą. I tak dalej, i tak dalej.
Do tego wszystkiego dochodzi wielowymiarowość
Farewell, bo oprócz wymiaru, w którym żyją bohaterowie istnieje również chociażby
Świat Mitów, Świat Opowieści, Ponadsieć… ale to już wyższa szkoła jazdy. Nie
jestem w stanie opisać wam z jaką precyzją to jest pomyślane i dopasowane do
siebie. Jak puzzle, o!
Tyle. Dość. Nie wolno tyle
słodzić, to szkodzi zębom. Podobno.
Na pewno o czymś zapomniałam, ale nic na to nie poradzę. Po prostu przestałam cokolwiek notować w
momencie, kiedy pochłonął mnie ostatni rozdział. Czytałam go po nocy, tak
bardzo chciałam poznać zakończenie. Wybaczycie? Wybaczyyyyycie <3
A czy sięgniecie po Dom wschodzącego
słońca? Liczę na to, że tak. Ja zachęcam was do tego całym serduchem. Fakt
faktem, pierwsze kilkadziesiąt (60? 70?) stron trzeba przeboleć i zdzierżyć ten
lekki chaos… ale warto. Szczególnie dla zakończenia… które w sumie jest
jednocześnie furtką do obiecującej kontynuacji
;)
Całusy!
Ula ;*
No to co? Muszę jednak przeczytać 😂😂 oby mi się spodobało po tym 70 stronach 🙈
OdpowiedzUsuńMUSI Ci się spodobać! xD <3
UsuńNo to teraz żeś mnie zaciekawiła :D Muszę koniecznie zaopatrzyć się we własny egzemplarz i przeczytać :D
OdpowiedzUsuńPS. Jak się nazywa zespół Twojego chłopaka i czy można gdzieś tego posłuchać? :D Metal to akurat idealnie moje klimaty ;)
Ha! Udało się! <3
UsuńNazywają się Selfdestruction (koszmarna nazwa xD), tu możesz sobie obczaić: https://www.facebook.com/SelfdestructionSFD/
A tu posłuchać jednego kawałka, aczkolwiek to mój luby sam się bawił w studio nagraniowe, troszkę psioczy na efekt końcowy (ja tam nie wiem czemu xD): https://doinnego.blogspot.com/2018/04/premierowo-zagubiam-sie-w-labiryncie.html
Buziak! ;*
Dodam tylko ze na przelomie maj-czerwiec będziemy nagrywać nowy materiał, juz w dużo lepszej jakości :)
UsuńWidzę, że masz podobną do mnie opinię o tej książce, chociaż mnie już od początku historia magów z Farewell pochłonęła. Gabrysia nie sposób nie kochać, choć czasami miałam ochotę trzepnąć go w piękną łepetynkę. I widzę, że też brakuje Ci historii przeszłości bohaterów, zwłaszcza Timmy zasługuje na retrospekcję, skoro pozostała dwójka domowników Domu Wschodzącego Słońca ją dostała.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
#LaurieJanuary
Ja musiałam poczekać na rozdział o Gabrysiu, bo w pierwszym byłam lekko zagubiona ;).
UsuńMiałam tak samo! Z jednej strony był kochany i zabawny, i do schrupania, a z drugiej czasami był straszną łajzą xD
Zdecydowanie czekam na retrospekcję Timmy'ego, bo bardzo ciekawi mnie jak stracił wzrok, a mamy przecież tylko szczątkowe informacje o jego przeszłości.
Pozdrawiam!
Tym razem, nie moje klimaty.:)
OdpowiedzUsuńMoże następnym razem "trafisz" lepiej ;)
UsuńBardzo dobra, wyczerpujaca i konkretna recenzja. Nie do końca są to moje klimaty, ale wydaje mi się, że ktoś powiązany z tematyką powinien ją przeczytać 😊
OdpowiedzUsuńDzięki! Wydaje mi się, że trzeb faktycznie lubić takie "coś", bo jest to pisane charakterystycznie i nie trafi do każdego fana literatury fantasy ;)
UsuńJa niestety w ogóle nie czuję się zachęcona, nie tym razem :)
OdpowiedzUsuńTak bywa :D Może następnym razem cię do czegoś przekonam ;)
UsuńNa początku był chaos - to bardzo dobre stwierdzenie. W pewnym momencie nie wiedziałam, kiedy rozgrywa się akcja :P Ostatecznie wierzę, że kontynuacja będzie o wiele bardziej poukłądana.
OdpowiedzUsuńDokładnie! Tam niby jest zaznaczony mniej więcej czas akcji (końcówka albo druga połowa XXI wieku jeśli mnie pamięć nie myli), ale przez tych magów pochodzących z różnych epok to mi się w ogóle kupy nie trzymało i miałam takie "że co..?" xD Ale później było co raz lepiej, a na kolejny tom czekam dość konkretnie, więc może i tobie się to udzieli :D
UsuńGdyby nie mój stos hańby..to sięgnęłabym po nią już teraz..:)
OdpowiedzUsuńŚciskam:)
kto by tam patrzył na stos hańby? ;)
UsuńPozdrawiam! ^^
Sama nie wiem, mam mieszane uczucia, ale i uśmiech na twarzy, a to oznacza, że nie mówię nie, tylko za jakiś czas:), najpewniej w wakacje. Oby :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Dzięki za szczegółową recenzję - teraz wiem, że to książka zupełnie nie dla mnie.
OdpowiedzUsuń