Wiecie co, nie wiem, czy to kwestia ostatnich tygodni albo miesięcy,
czy może to wszystko, o czym zaraz napiszę trwa od dawien dawna. Ja zaczęłam
zauważać to „bardziej” jakoś w ostatnim
czasie. Nie wiem, czy się nasiliło, czy
może to mój nochal zagłębił się w jakieś mroczne odmęty blogosfery, ale czuję
potrzebę napisania o tym. Więc napiszę, bo w końcu od tego ma się bloga,
prawda? A o czym mowa? O popełnionych błędach, grzeszkach, a nawet
przestępstwach, na jakie można trafić przeglądając blogi. A żeby nie było,
że czepiam się o rzeczy wyssane z palca, to i podam przykłady – pozytywne i
negatywne - anonimowe, bo nie chodzi tu o tępienie kogokolwiek.
Blogi prowadzone są przez masę ludzi w różnym wieku, różnej płci, o
różnym sposobie patrzenia na świat. Jedni piszą, bo sprawia im to radość, dla
innych to sposób zarobienia na życie, niektórzy zwyczajnie chcą się wygadać i
bloga traktują jak pamiętnik czy notatnik. Są też niechlubne przypadki, gdzie
bloger pragnie wyłącznie łatwego zysku płynącego ze współprac – bo przecież
wiadomo, że my, blogerzy, dostajemy gadżety za frajer, prawda?
No właśnie nie. Nie za frajer. Prawdziwy bloger każdemu swojemu tekstowi
poświęca zarówno czas, jak i serce, ale postów o tym powstało już co nie miara,
nie będę więc się powtarzać ;). Ja
chciałabym skupić się na tym o czym powinno się pamiętać, aby ten nasz poświęcony
czas i serce nie poszły się… kochać przez nieznajomość prawa, albo olanie
drobiazgów, które wcale nie są takie drobne na dłuższą metę. Nie uważam się za alfe i omege blogowania.
Sama popełniam mniejsze lub większe gafy i jestem tego świadoma, ale uczę
się na błędach. A może ten post pozwoli
komuś uniknąć popełnienia poważnej wtopy i nauczy go czegoś bez konieczności
popełnienia jej? Mam taką nadzieję ;)
To jak, zaczynamy? Może na początku zacznijmy od tego, co
najważniejsze – od tekstu.
Wydaje mi się, że to podstawa. Uwierzcie mi, to widać, jeżeli tekst został napisany w pośpiechu, na kolanie, bez
pomysłu, żeby był albo „bo termin gonił”. Takie zapchajdziury zazwyczaj
wpływają na opinię o naszym blogu negatywnie, więc może lepiej nie strzelać
sobie w kolano? Po co pisać, jeśli się
tego akurat nie czuje, nie ma się czasu ani ochoty na to? Odczekajcie. Blog
wam nie umrze, jeśli nie wrzucicie określonej liczby postów w tygodniu czy
miesiącu. Jeżeli będziecie pisać
solidnie i z sercem, a w swoich tekstach zawsze przekażecie coś istotnego –
swoją szczerą i wyczerpującą opinię, jakiś ważny temat do przemyślenia, albo
uśmiech wywołany u czytelnika dobrym, lżejszym tekstem – to ludzie zaglądający na waszego bloga zaczekają na wasz post.
Serio, sprawdzone info.
Dobrym przykładem tekstu pisanego na odwal się są podsumowania i zapowiedzi wydawnicze. Zasypują one blogosferę na
końcu/początku każdego miesiąca i w 80% przypadków są zrobione tak badziewnie,
że to aż boli.
W przypadku tych pierwszych okrutnie często post składa się z przywitania, wypisania tych 7 czy 8 tytułów
przeczytanych książek i pożegnania. Serio? co to wnosi? Po co to robić?
Takie notatki można sobie spisywać w zeszyciku żeby ogarniać ile się czyta, ile
książek z biblioteczki ubyło w stosunku do zakupionych itd., ale wrzucając post zakładamy chyba, że ktoś
wejdzie do nas aby go przeczytać… może więc warto wysilić się na coś więcej niż
10 linijek tekstu, z czego 4 to przywitanie i powitanie, a pozostałe zajmuje
lista przeczytanych książek?
Jeśli zaś chodzi o zapowiedzi, to sprawa ma się następująco: są blogerzy, którzy wrzucają solidne,
bogate zapowiedzi, w których każdy znajdzie coś dla siebie. Ja sama lubię
sprawdzać nowości u Kasi z niekulturalnie.pl, bo wiem, że Kaśka nie
ograniczy się do 5 książek, które ją interesują, tylko wyjdzie poza swoje
zainteresowania i zarzuci również gatunkami, których sama nie czyta. Są jednak blogerzy, którzy co miesiąc
wstawiają u siebie zapowiedzi, w których znajduje się tak +/- 5 tytułów – trzy
wymuszone przez współprace, bo pani z wydawnictwa prosiła i dwa, na które ów
bloger czeka. Bieda moi drodzy, BIEDA!
Zadajcie sobie pytanie: czy
lubicie takie pisane na szybko i byle jak posty? Nie? Więc nie róbcie tak i nie
róbcie kuku innym takimi zapchajdziurami!
Ostatnio już kilkakrotnie spotkałam się z pytaniem co zrobić, jeśli książka nam się nie podoba, termin goni,
trzeba wystawić recenzję i czy można w takiej sytuacji napisać recenzję na
podstawie tego, co się już przeczytało. Dla mnie jest to śmieszne pytanie. Czy można powiedzieć, że krem jest
beznadziejny, bo ciężko się otwiera pojemniczek? Czy powiecie, że sukienka jest
beznadziejna, bo suwak w talii opornie się zasuwa? No więc jak można
powiedzieć, że książka jest zła, jeśli przeczytało się sto stron, a całość ma
stron pięćset? Jak dla mnie wyjścia są dwa.
Pierwszym z nich jest napisanie do wydawnictwa z pytaniem, czy możecie nie wystawiać opinii o tej książce, bo po prostu męczy was czytanie jej. Po mojemu jest to słabe i mi samej jeszcze się nie zdarzyło, ale jest to jakieś wyjście z sytuacji i kto wie, może kiedyś trafię na gniot tak okropny, że zwrócę się do wydawcy z takim pytaniem (oby nie! xD).
Drugą opcją jest brnięcie do samego końca książki, a potem zjechanie jej z czystym sumieniem. W tej sytuacji zezwala się (a nawet zaleca) wspomaganie winem, nalewką, piwem, lub innym napojem pozwalającym znieść męki ciężkiej lektury.
Z resztą może wcale nie będzie trzeba niczego zjechać? Może okaże się, że kilka stron po tym, kiedy to już mieliście zamiar zacząć wystawiać opinię „w ciemno” książka nagle stanie się znośna, a nawet dobra? Niezbadane są wyroki boskie! Ja sama często potrafiłam zrzędzić na jakąś książkę przez stron czterysta, a na ostatnich stu zmienić zdanie o 180 stopni, o czym zawsze daję wam znać w recenzjach. A skoro już o tym mowa…
Pierwszym z nich jest napisanie do wydawnictwa z pytaniem, czy możecie nie wystawiać opinii o tej książce, bo po prostu męczy was czytanie jej. Po mojemu jest to słabe i mi samej jeszcze się nie zdarzyło, ale jest to jakieś wyjście z sytuacji i kto wie, może kiedyś trafię na gniot tak okropny, że zwrócę się do wydawcy z takim pytaniem (oby nie! xD).
Drugą opcją jest brnięcie do samego końca książki, a potem zjechanie jej z czystym sumieniem. W tej sytuacji zezwala się (a nawet zaleca) wspomaganie winem, nalewką, piwem, lub innym napojem pozwalającym znieść męki ciężkiej lektury.
Z resztą może wcale nie będzie trzeba niczego zjechać? Może okaże się, że kilka stron po tym, kiedy to już mieliście zamiar zacząć wystawiać opinię „w ciemno” książka nagle stanie się znośna, a nawet dobra? Niezbadane są wyroki boskie! Ja sama często potrafiłam zrzędzić na jakąś książkę przez stron czterysta, a na ostatnich stu zmienić zdanie o 180 stopni, o czym zawsze daję wam znać w recenzjach. A skoro już o tym mowa…
Nieszczere recenzje to dno, muł
i wodorosty. Ja rozumiem (znaczy się nie, nie rozumiem. Po prostu
dostrzegam jakieś tam wyjaśnienie kłamstwa, ale i tak marne…), że ktoś boi się
o zerwanie współpracy, więc zachwala gównianą książkę, żeby wydawnictwo było
szczęśliwe. Tylko zastanówmy się, czy to ma sens? Co czujecie, gdy ktoś, kto wydaj się mieć gust zbliżony do waszego, bo
czytając jego recenzje czujecie takie „ej miałam to samo, to też mi się
podobało!”, poleca książki, wy je kupujecie i okazuje się, że już któryś raz z
rzędu trafiacie przez jego opinię na czytelniczy shit? Wierzycie blogerowi, który nigdy nie
krytykuje, który zawsze widzi tylko dobre strony i wszystko mu się podoba? Ja
nie wierzę.
Jasne, po jakimś czasie wyrabia się pewna intuicja i rozsądny człowiek umie wybierać książki do recenzji tak, aby minimalizować ryzyko trafienia na gniot, a więc i ilość negatywnych opinii się zmniejsza, no ale bez przesady, czasem po prostu ma się pecha i ów intuicja zawiedzie. I co wtedy? Piszecie, że akcja trzyma w napięciu, chociaż przysypialiście przy czytaniu? Wciskacie waszym czytelnikom, że kreacja bohaterów jest wyśmienita, jeżeli byli do bólu papierowi i płascy?
Nie! Jeśli coś się wam nie podobało – opowiedzcie o tym! Jeżeli to uzasadnicie, poprzecie sensownymi argumentami, to nie będzie to niczym złym. Złe jest tylko krytykowanie czegoś „bo tak”, bo mamy zły dzień albo ochotę na hejt. Uzasadnioną krytykę się docenia, wierzcie mi. A jeżeli jakieś wydawnictwo po waszej rzetelnie napisanej opinii zerwie z wami współpracę – ich strata. Pozbędą się porządnego recenzenta, który byłby w stanie wykreować pozytywną opinie wielu innym wydawanych przez nich tytułom właśnie dzięki swojej szczerości. Chcielibyście współpracować z kimś, kto oczekuje od was kłamstwa? Czy „darmowa” książka jest tego warta? Według mnie – nie, nigdy.
Jasne, po jakimś czasie wyrabia się pewna intuicja i rozsądny człowiek umie wybierać książki do recenzji tak, aby minimalizować ryzyko trafienia na gniot, a więc i ilość negatywnych opinii się zmniejsza, no ale bez przesady, czasem po prostu ma się pecha i ów intuicja zawiedzie. I co wtedy? Piszecie, że akcja trzyma w napięciu, chociaż przysypialiście przy czytaniu? Wciskacie waszym czytelnikom, że kreacja bohaterów jest wyśmienita, jeżeli byli do bólu papierowi i płascy?
Nie! Jeśli coś się wam nie podobało – opowiedzcie o tym! Jeżeli to uzasadnicie, poprzecie sensownymi argumentami, to nie będzie to niczym złym. Złe jest tylko krytykowanie czegoś „bo tak”, bo mamy zły dzień albo ochotę na hejt. Uzasadnioną krytykę się docenia, wierzcie mi. A jeżeli jakieś wydawnictwo po waszej rzetelnie napisanej opinii zerwie z wami współpracę – ich strata. Pozbędą się porządnego recenzenta, który byłby w stanie wykreować pozytywną opinie wielu innym wydawanych przez nich tytułom właśnie dzięki swojej szczerości. Chcielibyście współpracować z kimś, kto oczekuje od was kłamstwa? Czy „darmowa” książka jest tego warta? Według mnie – nie, nigdy.
Ostatnio trafiłam na kilka postów o sporym potencjale. Jednym z
nich był chociażby tekst skierowany do
czytających mam o tym, jak znaleźć czas na czytanie pomiędzy domowymi
obowiązkami. Brzmi całkiem nieźle, prawda? Faktycznie temat jest dobry, bo na
grupach panie często pytają się o to „jak wy (tu mają na myśli czytające mamy)
macie czas na czytanie, skoro jest tyle do ogarnięcia?”. Ja sama tematu nie
ruszę – matką nie jestem i nie wiem, czy będę umiała wygospodarować dużo czasu
na czytanie, gdy już nią kiedyś zostanę. Ale temat poruszyła matka (nie będę
podawać wam czyj to post, wredna nie jestem)... i cały potencjał posta poszedł w las, bo nie popatrzyła, co napisała i
ilość błędów była tak ogromna, że aż złapałam się za głowę.
To nie jest odosobniony przypadek. Ludzie nie czytają, co piszą. I wiecie, ja rozumiem, że nie ma ideałów. Sama często wstawię źle przecinek albo napiszę jakieś zdanie, które, kiedy mu się bliżej przyjrzeć jest potwornie zagmatwane. Pewnie w samym tym poście, który po skończeniu przeczytam kilka razy, znajdzie się o parę przecinków za dużo lub za mało. Takich pierdół się nie czepiam, jeśli są to sytuacje jednorazowe. Zawsze można przecież liczyć na czytelników, którzy w komentarzach upomną blogera, że tu i tu coś mu się coś posypało (Przy okazji: śliczne dzięki każdemu, kto zwrócił uwagę na błędy w moich tekstach i dał mi o nich znać! <3).
Ale co, jeśli przy czytaniu posta więcej uwagi poświęcamy domyślaniu się co autor miał na myśli, co chciał nieudolnie przekazać, niż temu, co faktycznie napisał? Apeluję więc: czytajcie swoje teksty! Jeśli jakiegoś słowa nie jesteście pewni – Google nie gryzie, możecie je sprawdzić. Jeśli jesteście słabi w przecinkach, albo macie problemy z ortografią, podeślijcie post komuś, kto jest w tym mocniejszy – chłopakowi/dziewczynie, koleżance, rodzicowi, komukolwiek – niech przeczyta, poprawi i poratuje w potrzebie za tabliczkę czekolady.
Przyznam się wam do czegoś: ja tak robię. Każda moja recenzja najpierw leci do mojego lubego, który mówi mi, czy nie leję wody, czy da się to czytać i czy nie widzi żadnych baboli. Jasne, on tez nie jest nieomylny, ale co dwie głowy, to nie jedna, prawda? ;)
I nie mówcie, że gramatyka nie jest ważna. Pytałam o to jakiś czas temu na moim fanpage’u i nikt nie napisał, że jest mu to obojętne. Ludzie zwracają uwagę na to, jak ktoś pisze. A jeżeli pod kolejnym nafaszerowanym błędami postem dostajecie multum pozytywnych komentarzy, to może warto się zastanowić czy i kto was czyta? Szanujmy się. I szanujmy naszych czytelników, proszę.
To nie jest odosobniony przypadek. Ludzie nie czytają, co piszą. I wiecie, ja rozumiem, że nie ma ideałów. Sama często wstawię źle przecinek albo napiszę jakieś zdanie, które, kiedy mu się bliżej przyjrzeć jest potwornie zagmatwane. Pewnie w samym tym poście, który po skończeniu przeczytam kilka razy, znajdzie się o parę przecinków za dużo lub za mało. Takich pierdół się nie czepiam, jeśli są to sytuacje jednorazowe. Zawsze można przecież liczyć na czytelników, którzy w komentarzach upomną blogera, że tu i tu coś mu się coś posypało (Przy okazji: śliczne dzięki każdemu, kto zwrócił uwagę na błędy w moich tekstach i dał mi o nich znać! <3).
Ale co, jeśli przy czytaniu posta więcej uwagi poświęcamy domyślaniu się co autor miał na myśli, co chciał nieudolnie przekazać, niż temu, co faktycznie napisał? Apeluję więc: czytajcie swoje teksty! Jeśli jakiegoś słowa nie jesteście pewni – Google nie gryzie, możecie je sprawdzić. Jeśli jesteście słabi w przecinkach, albo macie problemy z ortografią, podeślijcie post komuś, kto jest w tym mocniejszy – chłopakowi/dziewczynie, koleżance, rodzicowi, komukolwiek – niech przeczyta, poprawi i poratuje w potrzebie za tabliczkę czekolady.
Przyznam się wam do czegoś: ja tak robię. Każda moja recenzja najpierw leci do mojego lubego, który mówi mi, czy nie leję wody, czy da się to czytać i czy nie widzi żadnych baboli. Jasne, on tez nie jest nieomylny, ale co dwie głowy, to nie jedna, prawda? ;)
I nie mówcie, że gramatyka nie jest ważna. Pytałam o to jakiś czas temu na moim fanpage’u i nikt nie napisał, że jest mu to obojętne. Ludzie zwracają uwagę na to, jak ktoś pisze. A jeżeli pod kolejnym nafaszerowanym błędami postem dostajecie multum pozytywnych komentarzy, to może warto się zastanowić czy i kto was czyta? Szanujmy się. I szanujmy naszych czytelników, proszę.
Tu nie będę się rozpisywać, bo to chyba oczywiste… chociaż wydarzenia
ostatnich tygodni sugerują co innego. Niedawno dość głośno było o pewnej
„blogerce”, która zbudowała swój blog z pomocą cudzych tekstów (więcej o tej
sprawie przeczytacie u Kasi TUTAJ). Po
co prowadzić bloga, w którym nie ma nawet cząsteczki nas samych? Jest w tym
sens?
Musimy być świadomi, że istnieje coś takiego, jak prawo autorskie, jak również tego, że kłamstwo ma krótsze nogi. W blogosferze kopiowanie cudzych recenzji na dłuższą metę nie wypali, wierzcie mi. Ludzie czytający blogi zauważają podobieństwo w konkretnych tekstach, a jeśli na taki podrabiany blog trafi ktoś dociekliwy, to z pewnością sprawie się przyjrzy i zdemaskuje przestępcę. Tak, przestępcę. To się tak nazywa i podlega karze, jeśli tylko zostanie zgłoszone. I nie ma tu tłuaczenia, że prawa się nie znało (z resztą jak i w przypadku innych wykroczeń). Autor skradzionego posta (czy tam fragmentu, to to samo) może zgłosić sprawę do sadu i żądać nie tylko usunięcia jego tekstu z waszej strony, ale też zadośćuczynienia w formie pieniężnej. Prawnikiem nie jestem i obczajałam temat z pomocą Google, więc nie będę wam tu wchodzić w szczegóły – sami sprawdźcie, jeśli jesteście ciekawi konkretnych kar.
Zastanówcie się jednak jak byście się czuli, gdyby ktoś ukradł wam coś, nad czym spędziliście sporo czasu, czemu poświęciliście też serducho i energię, coś od A do Z waszego? Nie bylibyście wkurzeni, nie chcielibyście zadośćuczynienia? Ja bym chciała. Internet to nie ziemia niczyja. Tu też obowiązuje prawo i o tym musimy pamiętać.
Mam jednak małą prośbę: zanim rozpętacie wojnę może warto byłoby napisać do winowajcy? Wiecie, wojenna ścieżka nie zawsze jest najlepszym wyjściem, a czasami jedna wiadomość może rozwiązać wasz problem bezboleśnie dla obu stron ;) Sprawdzone info 😅
Musimy być świadomi, że istnieje coś takiego, jak prawo autorskie, jak również tego, że kłamstwo ma krótsze nogi. W blogosferze kopiowanie cudzych recenzji na dłuższą metę nie wypali, wierzcie mi. Ludzie czytający blogi zauważają podobieństwo w konkretnych tekstach, a jeśli na taki podrabiany blog trafi ktoś dociekliwy, to z pewnością sprawie się przyjrzy i zdemaskuje przestępcę. Tak, przestępcę. To się tak nazywa i podlega karze, jeśli tylko zostanie zgłoszone. I nie ma tu tłuaczenia, że prawa się nie znało (z resztą jak i w przypadku innych wykroczeń). Autor skradzionego posta (czy tam fragmentu, to to samo) może zgłosić sprawę do sadu i żądać nie tylko usunięcia jego tekstu z waszej strony, ale też zadośćuczynienia w formie pieniężnej. Prawnikiem nie jestem i obczajałam temat z pomocą Google, więc nie będę wam tu wchodzić w szczegóły – sami sprawdźcie, jeśli jesteście ciekawi konkretnych kar.
Zastanówcie się jednak jak byście się czuli, gdyby ktoś ukradł wam coś, nad czym spędziliście sporo czasu, czemu poświęciliście też serducho i energię, coś od A do Z waszego? Nie bylibyście wkurzeni, nie chcielibyście zadośćuczynienia? Ja bym chciała. Internet to nie ziemia niczyja. Tu też obowiązuje prawo i o tym musimy pamiętać.
Mam jednak małą prośbę: zanim rozpętacie wojnę może warto byłoby napisać do winowajcy? Wiecie, wojenna ścieżka nie zawsze jest najlepszym wyjściem, a czasami jedna wiadomość może rozwiązać wasz problem bezboleśnie dla obu stron ;) Sprawdzone info 😅
Idąc tym tropem warto zaznaczyć, że zdjęcia też podlegają prawu autorskiemu. Jeśli więc przypadkiem
wpadnie wam do głowy pomysł używanie w
postach zdjęć z Google, to zdradzę wam protip: jest tam taka opcja, która da wam w zasadzie pewność, ze nie użyjecie
zdjęć bez licencji. Wystarczy, ze w zaawansowanych opcjach wyszukiwania
zaznaczycie tak, jak widać na poniższym screenie.
Dzięki temu wujek Google odsieje zdjęcia, które mają odpowiednie licencje od
tych, które ich nie posiadają.
A jakie licencje są „odpowiednie”?
Taką najbezpieczniejszą jest licencja
CC0. Jeżeli grafika/zdjęcie, które chcecie wykorzystać ma taką licencję, to
możecie robić z nim czego dusza zapragnie –edytować, udostępniać, przycinać i
to bez oznaczania autora/źródła.
Drugą z licencji, która pozwala wam na używanie grafiki na blogu jest licencja
CC-BY. Ta z kolei pozwala wam na kopiowanie, rozprowadzanie, przedstawianie
oraz opracowywanie na jego podstawie utwory zależne pod warunkiem, że zostanie przywołacie
nazwisko autora pierwowzoru. Czyli
mówiąc prościej: możecie używać tych zdjęć, ale musicie podać informacje o
źródle, z którego je wzięliście, nazwisko autora, itp.
Możecie też wykorzystać zdjęcia,
które trafiły do domeny publicznej . Czym ona jest? (teraz następuje ten
moment, w którym staram się jakoś ładnie ubrać w słowa to, czego nauczyli mnie
w szkole w sposób okrutnie niezrozumiały xD) Domena publiczna to zbiór dzieł, które nie są chronione prawem
autorskim z różnych przyczyn. Przeważnie jest to spowodowane wygaśnięciem
praw autorskich po określonym czasie. Z zdjęć i grafik, które znalazły się w
domenie publicznej możecie więc korzystać na spokojnie ;).
Mi samej zdarzyła się sytuacja, gdzie moje grafiki z cytatami poszły w
świat na jednej z grup książkowych. Wyobraźcie
sobie, że w przeciągu kilkudziesięciu minut od opublikowania posta przez tę
osobę na moim fanpage odezwała się nie jedna, a kilka osób z informacją o tym.
Okazało się, że te grafiki wyskakiwały na samym początku wyszukanych obrazów w
Google, gdy wpisało się w wyszukiwarce „cytaty z X” (pominę tytuł, bo to nie
jest ważne). Napisałam do tej
dziewczyny, okazało się, że jest młodziutka, właśnie przeczytała tę serię i
była mocno podjarana, chciała napisać o tym na Facebooku, a grafiki z cytatami
miały działać jako wabik oka. Ja w tej sytuacji przymknęłam na to moje oko, bo
przecież nie będę się szarpać z gimnazjalistką o dwie proste grafiki. Z
kimś dorosłym, starszym ode mnie pewnie bym się pożarła, bo od ludzi
dojrzalszych ode mnie wymagam większej wiedzy od tej, którą sama posiadam. A
skoro dziewiętnastoletnia ja znam się jako-tako na prawie autorskim, to od
trzydziestoletniej blogerki z kilkuletnim stażem oczekuję takiej samej, a nawet
większej wiedzy. Tyle tematem historii z
życia ;).
Pamiętajcie więc o tym, aby sprawdzać skąd bierzecie grafiki. Nawiasem mówiąc od groma jest artykułów o
tym, a w nich ludzie znający się na tym bardziej polecają konkretne bezpieczne
banki zdjęć – zachęcam do poszukania i zbdania tematu! (Tak, mogłabym
zrobic to sama, ale jak to mówi mój polonista – wiedza najlepiej utrwala się
wtedy, kiedy wymaga odrobiny wysiłku xD)
Jeśli już macie to zdjęcie,
albo sami jakieś zrobiliście, to zadbajcie o to, aby było widać co na nim
uwieczniono. Drobiazg, prawda? A właśnie że nie! To jest kwestia czysto
estetyczna – niemiło się patrzy na rozpikselowane fotografie. Jeżeli więc macie
już gotowy post, to sprawdźcie w podglądzie, czy aby się wam grafiki na blogu
nie rozjadą. To zajmuje kilka sekund, a robi znaczną różnice.
Ludzie lubią ładne rzeczy, a więc i ładne posty pełne ładnych zdjęć. Zdjęć „bez pikseli”… i bez znaków wodnych! To też się zdarza, serio. No bo to tylko takie małe gówienko, bo przecież i tak widać co jest na zdjęciu… litości. Naprawdę uważacie, ze zdjęcie zabezpieczone znakiem wodnym wygląda spoko? Nie wygląda. Z resztą ten znak wodny po coś na nie nałożono, prawda?
Ludzie lubią ładne rzeczy, a więc i ładne posty pełne ładnych zdjęć. Zdjęć „bez pikseli”… i bez znaków wodnych! To też się zdarza, serio. No bo to tylko takie małe gówienko, bo przecież i tak widać co jest na zdjęciu… litości. Naprawdę uważacie, ze zdjęcie zabezpieczone znakiem wodnym wygląda spoko? Nie wygląda. Z resztą ten znak wodny po coś na nie nałożono, prawda?
A to akrat mnie troszkę bawi ;). Jestem w kilku konwersacjach, w
których uczestniczą różni blogerzy. Od jakiegoś czasu nie ma tygodnia, w którym
na jednej z tych grup ktoś nie narzekałby na jednego i tego samego blogera (i
znów – nie będę wskazywać paluchem, to bez sensu. Po prostu potraktujcie to
jako luźny przykład ;)), który w
prawdzie komentuje wszystkie posty w ekspresowym tempie, już kilka minut po ich
publikacji… ale wychodzi na to, że posługuje się kilkoma zdaniami, które losowo
wkleja w komentarzach. Wiecie, coś w stylu „Ta książka nie jest w moim guście” albo „koniecznie muszę ją przeczytać!”.
No i wiadomo, może ktoś faktycznie nie ma nic więcej do powiedzenia, a skoro już post przeczytał, to chce zostawić po sobie jakikolwiek ślad. Tylko że tu jednego dnia kilka(naście) osób otrzymało dokładnie ten sam komentarz. Literka w literkę. Szło to jakoś tak: „To nie mój gatunek, niestety”. No i fajnie, ale jeśli u mnie była to książka fantasy, u blogera X manga, u blogerki Y romans, u innej thriller, itd., a pod każdym z nich pojawił się ten sam komentarz… to jaki gatunek jest „jej/jego”? Bo wychodzi na to, że żaden :’).
Chociaż to i tak nie jest najgorszy przypadek. O wiele lepiej jest wtedy, kiedy pod postem o serialach ktoś pisze, że ta książka nie jest dla niego, a pod tekstem o obejrzanym filmie twierdzi, że koniecznie musi go przeczytać. I w sumie sama nie wiem, czy w takiej sytuacji śmiać się, czy płakać?
A więc kolejna, przedostatnia już zasada brzmi: nie komentuj w ciemno. Najpierw przeczytaj, potem coś napisz. Po pierwsze: jeśli zostawisz sensowny komentarz, to jest spora szansa, że ktoś zajrzy i do ciebie. Po drugie: zapewne irytuje cię, jeśli ktoś komentuje twoje posty tak „od czapy”… więc nie rób komuś, co tobie nie miłe. Nu nu nu!
No i wiadomo, może ktoś faktycznie nie ma nic więcej do powiedzenia, a skoro już post przeczytał, to chce zostawić po sobie jakikolwiek ślad. Tylko że tu jednego dnia kilka(naście) osób otrzymało dokładnie ten sam komentarz. Literka w literkę. Szło to jakoś tak: „To nie mój gatunek, niestety”. No i fajnie, ale jeśli u mnie była to książka fantasy, u blogera X manga, u blogerki Y romans, u innej thriller, itd., a pod każdym z nich pojawił się ten sam komentarz… to jaki gatunek jest „jej/jego”? Bo wychodzi na to, że żaden :’).
Chociaż to i tak nie jest najgorszy przypadek. O wiele lepiej jest wtedy, kiedy pod postem o serialach ktoś pisze, że ta książka nie jest dla niego, a pod tekstem o obejrzanym filmie twierdzi, że koniecznie musi go przeczytać. I w sumie sama nie wiem, czy w takiej sytuacji śmiać się, czy płakać?
A więc kolejna, przedostatnia już zasada brzmi: nie komentuj w ciemno. Najpierw przeczytaj, potem coś napisz. Po pierwsze: jeśli zostawisz sensowny komentarz, to jest spora szansa, że ktoś zajrzy i do ciebie. Po drugie: zapewne irytuje cię, jeśli ktoś komentuje twoje posty tak „od czapy”… więc nie rób komuś, co tobie nie miłe. Nu nu nu!
To mną ostatnio wstrząsnęło i zostawiłam to na koniec tego posta.
Jakiś czas temu zostałam poproszona w
komentarzu o wysłanie dziewczynie PDFu recenzowanej przeze mnie książki „bo ona
nie może w necie znaleźć”. Nie wierzyłam w to, co przeczytałam. Kilka dni
później znajoma opowiadała o tym, że jedno
z wydawnictw zaprzestało wysyłania przedpremierowych PDFów książek recenzentom,
bo ktoś udostępniał je przed premierą (i przed korektą) na chomikuj.pl. Kolejne
parę dni od tej rozmowy Kasia trafiła na dziewczynę
wrzucającą na jedna z grup e-booki książek od wydawnictw. Kurcze ludzie,
serio?!
E-book to nic innego, jak książka. To, że nie jest papierowa niczego nie zmienia. Nadal ma tę samą wartość. Czy jeśli dostajecie od wydawnictwa egzemplarz recenzencki, to lecicie do punktu ksero i kopiujecie tę książkę kilkaset razy, a potem rozdajcie nieznajomym? Bo właśnie tym jest wrzucenie takiego PDFa na chomika. To nie jest pożyczenie książki przyjaciółce, cioci czy babci. To jest udostępnienie jej ogromnej liczbie osób za darmo.
A później jest płacz, że wydawnictwo nie wydało kolejnych tomów danej serii. Ano nie wydało, bo pierwszy tom krążył za darmo w Internecie, po co wiec czytelnicy mieli wydawać pieniądze na zakup książki? Tym sposobem wydawca poniósł straty, a więc nie miał powodów do kontynuowania wydawania serii, która przynosi straty, zamiast zysków. To nie jest legalne, okej? Nie róbcie tak. Raz jeszcze: nu nu nu!
E-book to nic innego, jak książka. To, że nie jest papierowa niczego nie zmienia. Nadal ma tę samą wartość. Czy jeśli dostajecie od wydawnictwa egzemplarz recenzencki, to lecicie do punktu ksero i kopiujecie tę książkę kilkaset razy, a potem rozdajcie nieznajomym? Bo właśnie tym jest wrzucenie takiego PDFa na chomika. To nie jest pożyczenie książki przyjaciółce, cioci czy babci. To jest udostępnienie jej ogromnej liczbie osób za darmo.
A później jest płacz, że wydawnictwo nie wydało kolejnych tomów danej serii. Ano nie wydało, bo pierwszy tom krążył za darmo w Internecie, po co wiec czytelnicy mieli wydawać pieniądze na zakup książki? Tym sposobem wydawca poniósł straty, a więc nie miał powodów do kontynuowania wydawania serii, która przynosi straty, zamiast zysków. To nie jest legalne, okej? Nie róbcie tak. Raz jeszcze: nu nu nu!
To chyba wszystko, co mi na ten moment do głowy przychodzi. Napisałam ten post, bo już kilkakrotnie
spotkałam się z wyjaśnieniami, że ktoś nie wiedział, że coś jest nielegalne.
A te punkty, które nie mają z prawem nic wspólnego dorzuciłam, bo nie widzę sensu w dzielenia tego posta na
części. Wydaje mi się, że lepiej zebrać całość w jedną kupę, ze tak powiem
dość brzydko.
Powtórzę raz jeszcze: sama nie
jestem nieomylna. Nikt nie jest. Gafy się zdarzają i trzeba na nie czasami
przymknąć oko. Nie z każdą pierdołą należy iść do sądu (patrz: przkład z
moimi grafikami ;)), czasami zwyczajna
rozmowa w zupełności wystarczy.
Jedno jest ważne: trzeba mieć
pokorę. Trzeba pamiętać, że nie każdy, kto zwraca nam uwagę, to hejter. Trzeba
umieć przyznać się do błędu. Trzeba umieć przeprosić.
I jeszcze jedno: do
prowadzenia bloga trzeba czasu i serca. Bez nich ani rusz ;).
Zawsze kończę post jakimś
pytaniem do was ale tutaj… tu jedyne co przychodzi mi do głowy, to pytanie, czy
o czymś nie zapomniałam? Czy jest jeszcze coś, czego trzeba przestrzegać bezwzględnie
jeśli się bierze za blogowanie? Macie jakieś pomysły?
Trzymajcie się ciepło!
Ula ;*
Jeśli chodzi o prawa autorskie do zdjęć polecam korzystać z banków zdjęć, na których znajdziemy te "darmowe" :) Sama z nich korzystam i jako autor tych fotek, i jako zwykły użytkownik. Głównie siedzę na Pixabay'u, ale to nie jest jedyna opcja ;) Z resztą, o tym portalu nawet zrobiłam wpis na DM :)
OdpowiedzUsuńPoza tym szukając przez Google często trafimy na fotki kiepskiej jakości i niskiej rozdzielczości - a tam mamy wszystko duże i ładne, sprawdzone przez społeczność :)
UsuńPixabay jest super, zdjęcie z posta wzięłam stamtąd :). Aczkolwiek zawsze mam stracha, czy to na pewno autor udostępnił zdjęcie, bo kilkakrotnie czytałam już o sytuacjach, gdzie ktoś zdjęcie podpieprzył autorowi i wrzucił do banku zdjęć bez wiedzy autora. No i masz rację, zdjęcia z Google, a zdjęcia z takich banków to dwie różne jakości zdjęć :D
UsuńNiestety, to jest sieć - i wszystko jest możliwe. Ale jednocześnie jednak to miejsce jest na pewno bardziej sprawdzone, niż Google właśnie. 100% oszustw nigdy nie wyplenisz, nie da się.
UsuńTo jest BARDZO DOBRY wpis! Pokazujący dużo rzeczy od kuchni i otwierający oczy na działanie bloga! Miło się czyta, szczególnie, kiedy widziałam wzmiankę o mnie, ale tylko autorka wie w którym to momencie się stało :D
OdpowiedzUsuńGdyby takich postów było więcej, to może i by blogosfera się choć trochę zmieniła, aczkolwiek nie wiem, czy na pewno.
*rumienię się*
UsuńDzięki! Kurcze, bo ja z jednej strony nie jestem w gronie tych wielkich hejterów blogosfery - jak dla mnie o jest cudowne miejsce i tego się trzymam. Ale ile można słuchać o tym, że ktoś nie wiedział, że prawo autorskie obowiązuje też w Internecie, albo odpowiadać na pytania "czy mogę recenzować coś, czego nie przeczytałem?"? Wydaje mi się, że podeszłam do tematu nie godząc w nikogo, bez spiny... oby ;)
Mnie tam nie razi, wręcz przeciwnie. Podoba mi się bo jest rzetelnie i szczerze. Trzeba niektórych uświadamiać, co do życia w internecie.
UsuńMam wrażenie, że ostatnio coraz więcej jest blogów, a ludzie mają na nie coraz mniej czasu. Każdy chciałby wszystko na szynko i od razu, a tak się przecież nie da. Sama komentuję wpisy, które czytam, czasem jednym zdaniem, ale to właśnie przez ten okropny brak czasu. Chcę, aby autor wiedział, że przeczytałam opinię, chociaż tyle.
OdpowiedzUsuńCo do kopiowania/plagiatów. Sama nie wiem co na ten temat sądzić, jednak gównoburze do niczego nie prowadzą, więc omijam je szerokim łukiem. Nie wiem jak bym postąpiła, gdyby dotyczyło to mnie bezpośrednio. Pewnie wysmarowałabym maila i po temacie. Ale cóż, każdy robi jak uważa :)
Bardzo mi się podobał twój tekst. Też korzystam z Pixabay, bo jakość jest zdecydowanie lepsze niż Google. Co do plagiatu to na początku tego miesiąca jakaś "sprytna" dziewuszka skopiowała moje recenzje, ale na szczęście wystarczył mail z zaznaczeniem odpowiedniego artykułu na takie zachowanie. ;)
OdpowiedzUsuńściskam :*
Bardzo dobry post, ważne rzeczy są zebrane i może komuś dadzą do myślenia! Zawsze zastanawiało mnie jak to jest ze zdjęciami z Internetu i opisami z okładek, zawsze ten temat był jak chodzenie po cienkim lodzie, także omijam go i staram się tworzyć wszystko samodzielnie, ja jestem dość przewrażliwiona na punkcie praw autorskich i często się martwię czy ich nie naruszam (przykładowo robiąc coś do szkoły). ;) Tak swoją drogą, obawiam się, że sprawę można zgłosić do sądu, nie sadu, taki mały drobiazg. :D
OdpowiedzUsuńTego blogera od szybkich komentarzy świetnie kojarzę, też się u mnie pojawia i mam z tego niezły ubaw. Co do znaku wodnego - tu się nie zgodzę. Uważam, że znak wodny powinien być, bo wtedy jednak nieco trudniej ukraść zdjęcie, a poza tym - dobrze wkomponowany w zdjęcie (np. gdzieś w rogu) wcale się nie rzuca jakoś mocno w oczy. Ja na swoim każdym zdjęciu mam znak wodny i będę tego pilnować dalej jak oka w głowie :)
OdpowiedzUsuńJestem ciekawa, czy pod tym postem też doczekam się od tej osoby cudownego komentarza xD
UsuńAj, muszę sprecyzować to w poście. Nie chodzi mi tu o znaki wodne, którymi bloger oznacza własne zdjęcia. Miałam na myśli zdjęcia z różnego rodzaju stron, takie całe "pokryte znakami wodnymi" (nie wiem czy kojarzysz , często zdjęcia pokryte są siatką z np. nazwy firmy i ikony aparatu, żeby zabezpieczać zdjęcie przed użyciem go nielegalnie). Niektórzy mają w nosie nawet tak mocne zabezpieczenia i mimo wszystko wrzucają na swoje blogi zdjęcia pokryte po całości znakami wodnymi - o takich przypadkach mówiłam ;)
A z tobą zgadzam się w zupełności i sama muszę w końcu zacząć oznaczać swoje zdjęcia, bo coraz częściej słyszę (ba! Sama na nie trafiam!) o sytuacjach, gdzie blogerom których znam i uwielbiam między innymi za piękne i ciekawe zdjęcia ktoś je kradnie i zamieszcza jako własne :/
Pozdrawiam serdecznie!
Ula! Ale żeś się rozpisała! :o Wszystko jednak to prawda. Kurcze, tak dużo tematów poruszyłaś, że odwołam się do wybranych.
OdpowiedzUsuńUdostępnianie pdfów w internecie- o matko i córko! Porażka, serio. Według mnie każdy powinien postawić się na miejscu wydawcy lub autora. Czy chciałbyś, aby Twoją książkę wszyscy czytali za darmo, a Ty miałbyś z tego wielkie nic?
Nieszczere recenzje - blogerzy (autorzy tych recenzji) nie wiedzą, ale można je poznać po paru słowach/zdaniach. Najbardziej jednak wkurzają mnie recenzje osób, które z bookstagrama przeniosły się także na blogera i odwalają fuszerkę. Parę zdań, a na końcu dłuuuugie podziękowania dla wydawnictwa za książkę. Serio, kuźwa? (jak to widzę to używam dużo gorszych słów).
Trzeba sprawdzić to co się napisało. Ja nieraz 10 razy przeglądam tekst przed publikacją. No a w czasie pisania mam otwartą stronę np. synonim.net lub coś o poprawnej gramatyce, pisowni... Nienawidzę tekstów z błędami. Kiedyś rozśmieszyła mnie pewna sytuacja. Otóż istnieje w sieci blog o książkach, który prowadzony jest przez dwie osoby (bardzo pozytywne swoją drogą). Niestety, w ich tekstach jest tak ogromna ilość błędów, że człowiekowi odechciewa się czytać. Co jednak mnie rozśmieszyło? A no to, że te ktosie postanowili napisać do wydawnictw z prośbami o współprace. Byli w szoku, gdy każde z wydawnictw napisało im, że muszą poprawić się z pisaniem poprawnych tekstów. Też byłam w szoku, że wydawnictwa nie skusiły się na taką współpracę. Błędy w recenzjach książek? A któż by się przejmował! Ważne, że pisarz napisał idealną książkę, bez błędów.
I ostatni temat - grafiki z internetu. Dla odmiany opiszę sytuację nieksiążkową. Przez długi czas byłam w pewnym zespole góralskim. Mieliśmy fotografa, który wszystkie zdjęcia umieszczał na stronie internetowej zespołu. No i może z dwa lata temu szukałam z tatą piosenki, którą mogłabym zagrać z kapelą góralską na ślubie. Wyobraź sobie jak oczy wyszły mi z orbit, gdy słuchając piosenki oglądałam dołączone do niej SWOJE zdjęcia z zespołu! Ktoś bezprawnie użył sobie mojego wizerunku (i paru innych osób), do przyozdobienia filmiku na YouTube... Nie spodobało mi się to... Co innego, gdyby fotograf (mój wujek), ja lub te parę innych osób wyrazilibyśmy zgodę na publikację. Pani, która dodała filmik przeprosiła, a filmik usunęła (piosenka też była użyta bez zgody kapeli). Także trzeba przestrzegać praw autorskich. Nie bądźmy chamami!
To wszystko ode mnie, bo też się zaczęłam już rozpisywać hahaha :D
Buziole! :*
Od dawna zapowiedzi, podsumowania - przeglądam u maksymalnie trzech blogerów, którzy dodają ich mnóstwo, bo na innych się nie opłaca. ;p Także tez uważam, że jest to bez sensu i sama tego nie robię, jedynie czasem na fp bloga i tyle. ;p
OdpowiedzUsuńZdarzyła mi się taka sytuacja, gdy męczyłam się z książką okropnie. W jednym przypadku bo to i tak był ebook, który chciałam objąć patronatem dlatego czytałam go w wersji elektronicznej, ale nie doczytałam do końca, nawet do połowy nie doszłam bo nie dałam rady. Z kolei druga sytuacja to męczyłam się z książką chyba około trzech miesięcy, aż w końcu napisałam do przedstawiciela tegoż wydawnictwa, z którym miałam kontakt i przeprosiłam, ale nie dam rady doczytać akurat tej książki, a on odpisał, że rozumie, że tak się zdarza i nic się nie dzieje - kamień z serca mi spadł wtedy. ;p
Nigdy nie kłamię, zawsze pisze szczerze i może dlatego nie zawsze chcą ze mną współpracować, bo obawiają się negatywnej recenzji, której ja nie boje się opublikować. I ostatnio zrobiło mi się nawet przykro, bo ostrzegałam, że książka może mi nie podejść, a autor chciał bardzo żebym poznała jego debiut, no to oczywiście poszło po mojemu i jak wysłałam link to dostałam tylko "Wolałbym, że Pani nigdzie indziej tego nie publikowała". Nawet marne "dziękuję" się nie pojawiło. No cóż, takie życie blogera, bardzo niewdzięczne.
Co do błędów, staram się zawsze poprawiać przed publikacją właściwą, ale jeśli jakiś błąd się gdzieś wkradnie (a czasem często się tak zdarza, jak po prostu jestem przemęczona i wielu błędów nie zauważam) to upomina mnie Kitty :D Z kolei masło maślane jak wiem, że będzie w recenzji to zawsze uprzedzam. ;p
Mi się całe szczęście nie zdarzyło, żeby mi ukradziono tekst lub zdjęcie, ale ja nie miałabym cierpliwości i z hukiem wypadła dla złodzieja. My poświęcamy wolny czas, robimy coś z serca, a ktoś zrobi kopiuj - wklej. Ugh.
Co do zdjęć, zawsze daje odnośnik po kliknięciu w zdjęcie, lub gdzieś na końcu posta. ;)
Ostrość, to rzecz święta, to prawda.
Co do komentarzy, zawsze czytam posty, które komentuje, chociaż pamiętam jak u Kitty kiedyś komentowałam post. Czytałam i myślałam o książce właściwej, a komentarz napisałam jakby do innej. Jak to się stało? Sama nie wiem, chyba byłam za bardzo rozkojarzona, niestety. :( Ale przynajmniej się pośmiałyśmy. :D
Co do E-booków... Nie mam słów. Temat wałkowany wszędzie i miliony razy, ale ludzie dalej robią to samo. Szukają w necie, by nie kupować, nie płacić, bo tak jest prościej. Gdy się tak zastanawiam nie raz i nie dwa, jak autorzy się wściekają o to - bo to jest logiczne. Dla jednych wydanie książki jest spełnieniem marzeń, dla innych sposobem na zarobki, bo to praca. Otrzymuje za sprzedany egzemplarz pieniądze. A jeśli jest elektroniczna forma, to musi śledzić na bieżąco strony takie jak Chomikuj i inne, czy czasem nie ma jego książki, gdzie ktoś dodał i idzie ona w świat. No ludzie, to jest kradzież...
Ten post to kawał świetnej i przede wszystkim RZETELNEJ roboty! Myślę, że wypunktowałaś wszystkie najważniejsze kwestie, a resztę można jakoś przeżyć :) Według mnie przy prowadzeniu bloga, jak zresztą przy każdej innej czynności po prostu trzeba myśleć i, tak jak napisałaś, wkładać w to serce, bo inaczej to strata czasu. A co do blogerskich plagiatów to chyba nigdy nie zrozumiem tego zjawiska...
OdpowiedzUsuńŚciskam!
Przeliterowana
Czas nie jest sprzymierzeńcem blogów kulturalnych. Zawsze przydałoby się go więcej na jeszcze jedną książkę, na jeszcze jeden serial...
OdpowiedzUsuńSą blogi, którym nie ufam ze względu na ilość recenzji, jakie się na nich pojawiają. Nie wiem, jak oni są w stanie czytać tak dużo. Może znaleźli metodę na wydłużenie doby?
Plagiaty są plagą i nie wiem, czy ci ludzie, którzy kopiują nie mają kompasu moralnego, czy po prostu są wybitnie wyrachowane, ale mi by nawet na myśl nie przyszło kopiować czyjąś recenzję...
Jednym elementem, o którym zapomniałaś, są konkursy. Większość jest organizowana w sposób nielegalny albo nie spełniający wymogów platformy, np. Facebooka. Za to można zapłacić spore pieniądze, albo narazić się na zbanowanie. Niestety świadomość na ten temat jest maleńka.
Świetny wpis :)
bardzo ciekawy tekst :))) zapraszam na kryminalnyswiat.blogspot.com
OdpowiedzUsuńZainteresowała mnie tematyka ze względu na to, że w internecie sporo ostatnio różnych wybuchów emocjonalnych u blogerów. Czytam je głównie po to, aby móc wprowadzić potem jakieś zmiany u siebie. Zdaje sobie sprawę, iż również nie należę do idealnych (w końcu takich nie ma), ale to nie oznacza, aby była olewczo nastawiona do czegokolwiek. Takie wpisy potrafią sporo nauczyć, a korzyść następuje z czasem. Starałam się wybrnąć z zapowiedzi na swój sposób, ze zdjęciami również, chociaż mam sporo pracy nad tym. Co do komentarzy są one różne. Ogólnie zwróciłaś uwagę na inne rzeczy niż dotychczas czytałam, co się chwali. Tylko ta macka mnie rozpraszała :D Pozdrawiam ;)
OdpowiedzUsuńŚwietny post i bardzo Ci za niego dziękuję. Zwłaszcza za czas, który poświęciłaś na jego przygotowanie.
OdpowiedzUsuńSama bloguję od niedawna i staram się czytać wszelkie rady i wskazówki a przede wszystkim przestrzegać netykiety.
Kilka razy natknęłam się na kradzione posty czy zdjęcia na Instagramie, co mnie bardzo irytowało (potem czytałam o tym posty). Sama na recenzję i zrobienie zdjęć poświęcam kilka godzin i nie rozumiem ludzi idących na taką perfidną łatwiznę...
Dlatego też, Tobie życzę by nigdy Cię nie spotkała taka przykrość a wena nigdy nie opuściła :)
Pozdrawiam!