Ciekawostka na dziś: nie przepadam za literaturą Science Fiction. Co
więc mnie podkusiło, żeby wziąć się za Warcross? Odpowiedź jest prosta:
bezgraniczne zaufanie do Marie Lu i
jej zabójczo dobrego pióra. Czy moja decyzja była słuszna? Czytajcie, a się
dowiecie ;)
Świat oszalał na punkcie gry o
nazwie Warcross, ale tylko jedna dziewczyna-hakerka ma dość odwagi, by zgłębić
najmroczniejsze tajemnice gry.
Dla milionów ludzi, którzy
codziennie logują się do Warcrossa, nie jest on już tylko grą, lecz stał się
sposobem na życie. Emika Chen, nastoletnia hakerka, stale boryka się z
kłopotami finansowymi. Pracuje jako łowczyni nagród, namierza i wyłapuje graczy
Warcrossa, którzy zaangażowali się w nielegalne zakłady. Licząc na szybki
zarobek, Emika, włamuje się do meczu otwarcia Międzynarodowych Mistrzostw
Warcrossa. Za sprawą usterki w programie, zostaje przeniesiona do świata gry i
błyskawicznie staje się światową sensacją.
Pewna, że wkrótce wyląduje w
więzieniu, ku swemu zdziwieniu odkrywa, że kontaktu z nią szuka twórca gry,
tajemniczy młody miliarder Hideo Tanaka, który pragnie złożyć jej propozycję
nie do odrzucenia… Hideo poszukuje hakera, który w jego imieniu wystąpi jako
szpieg w tegorocznych rozgrywkach Warcrossa i zlokalizuje lukę w systemie
bezpieczeństwa. Ponieważ sprawa jest pilna, Emika zostaje błyskawicznie
przetransportowana do Tokio, gdzie z dnia na dzień staje się gwiazdą i poznaje
od środka świat sławy i wielkich pieniędzy, o którym dotychczas mogła tylko
marzyć. Wkrótce śledztwo prowadzi ją na trop złowieszczego spisku, który może
mieć kolosalne konsekwencje dla całego uniwersum Warcrossa.*
Postaram się zachować jakiś ład w tej recenzji, ale patrząc na stos
notatek z wychwyconych podczas lektury myśli… może być z tym pewien problem.
Mam nadzieję, że mi to wybaczycie ;).
Czytałam już dwie inne trylogie Marie Lu i zawsze byłam pełna podziwu dla jej umiejętności kreowania uniwersum, w
którym toczy się akcja jej książek. W przypadku Legendy były to Stany Zjednoczone z przyszłości, aczkolwiek niezbyt
pozytywnej. W Malfetto (recenzje wszystkich trzech tomów ---> KILK!) autorka bazowała na Włoszech. A w Warcrossie Marie Lu
postawiła na futurystyczną Japonię, która zwaliła mnie z nóg. Jak już
pisałam, nie lubię Sci-fi. Te wszystkie nafaszerowane elektroniką światy zawsze
mnie męczą i dlatego też odrobinkę bałam się Warcrossa. Ku mojemu
zaskoczeniu, jestem zachwycona Tokio z przyszłości! Tu nie było niczego
zagmatwanego ani niezrozumiałego, niczego czego nie potrafiłabym sobie
wyobrazić. Lepiej! Ja jestem gotowa uwierzyć, że właśnie tak będzie wyglądał
świat za kilkadziesiąt lat, tak bardzo obrazotwórczo i sensownie opisała to
wszystko Lu. Elektronika, która na każdym kroku wplatana jest w życie ludzi
wydawała mi się tu taka „na miejscu”.
Nie było to nudne i oczywiste, jak
często bywa kiedy autor próbuje umieścić akcję swojej książki w odległej
przyszłości i kończy się na latających samochodach i kosmitach pracujących za
barem w klubie, którego właściciel ma macki i prowadza się z Marsjankami. Jeśli lubicie Science Fiction – Warrcros zaspokoi wasze gusta. Jeżeli
nie lubicie Science Fiction – Warrcros
nie przytłoczy was i nawet pomimo futuryzmu, pokochacie tę historię. Sprawdzone
info.
No dobra, ale oprócz Tokio mamy
tu właściwie też drugie oddzielne uniwersum – świat (a właściwie światy, w
liczbie mnogiej), w których toczy się tytułowa gra, Warcross. To była
kolejna rzecz, której się obawiałam – bałam się, że dostanę jakieś komputerowe
gadanie i stado nerdów siedzących przed PC-tami (póki co brzmi to tak, jakbym
wcale nie powinna ruszać tej książki, bo wszystko wskazywało na to, że nie
będzie mi się podobało xDDD) . Nic z tych rzeczy! Zasady gry w Warcrossa były dla mnie czymś bardzo ciekawym, a
jednocześnie wyjaśnianym mi w sposób przystępny, dzięki czemu nie czułam się
zagubiona (a gracz ze mnie żaden, więc był to spory wyczyn). Złożoność świata gry jest godna podziwu.
Autorka nie ograniczała się i wymyślała co raz to nowsze „plansze”, na których
zawodnicy ścierali się w walce o zwycięstwo. Ich rywalizacja była opisywana tak dynamicznie i zawierała tyle
zwrotów akcji, że czytałam opis każdego meczu z zapartym tchem. Dodać do
tego trzeba Mroczny świat, czyli coś
co chyba powinno odpowiadać współczesnemu blacknetowi. Tamto miejsce to był
dopiero kosmos! Zarówno jego opis, jak i prawa nim rządzące sprawiły, że miałam ciarki na plecach. Bardzo
spodobało mi się też to, że Marie Lu
pomyślała możliwościach, jakie daje
Warcross osobom chorym. Fenomenalnym zagraniem było według mnie włączenie do światowych mistrzostw na pozycji
kapitana Ashera – chłopaka sparaliżowanego od pasa w dół, który pomimo tego był
sławny, miał fanów i właśnie dzięki zawodom w Warcrossa mógł zostać
sportowcem pomimo swojego stanu zdrowia. Nie wierzę w to co teraz piszę, ale… chciałabym zagrać w Warcrossa. Fakt, ja
bym tam umarła ze stresu i zdarła sobie gardło do zera, ale i tak – chciałabym
spróbować ;).
Zachwycałam się już wystarczająco uniwersum – tak realnym, jak i tym
wirtualnym, pora więc na bohaterów. Uwaga,
tu również czeka was mnogość ochów i achów.
Zacznę może nietypowo, bo nie od głównej bohaterki, a od Hideo – twórcy Warcrossa i organizatora
rozgrywek. Borze szumiący… nie wiem jak napisać wam o tej postaci cokolwiek
tak, aby nie zaspoilerować niczego, a jednocześnie czuję, że MUSZĘ wam o nim
opowiedzieć! W moich notatkach mam coś
takiego (uwaga, teraz poznacie moje prywatne, nieskładne bazgroły xD): [str. 189] – Hideo pojawił się dopiero dwa
albo trzy razy, a ja już mam ciarki jak o nim myślę. W dodatku powiedział
raptem kilka zdań! Jeszcze nie umiem tego nazwać, ale już jestem pod wrażeniem
tego, jak powściągliwie, a jednocześnie hipnotyzująco Lu kreuje tę postać. I wiecie co? Ja nadal nie umiem nazwać tego
JAKI jest Hideo. Nie wiem, co czuję względem tej postaci, bo to wyklaruje
się pewnie dopiero w kolejnym tomie (na który czekam z niecierpliwością!), ale jedno wam powiem: ta hipnotyzująca aura
utrzyma się do ostatniej strony. A potem Lu złamie wasze serduszka w najmniej
oczekiwany sposób.
Jeśli zaś chodzi o Emike, czyli
główną bohaterkę, to ja ją biere. Sytuacje, w których nie do końca czułam
podejmowane przez nią decyzje były więcej niż sporadyczne. Może momentami była za bardzo pyskata i trąciła chojrakiem (nie, nie
tym tchórzliwym psem z Cartoon Networ xD) , ale wydaje mi się, że tłumaczyły to
jej doświadczenia z przeszłości – konieczność życia z dnia na dzień,
walczenia o znośne warunki do życia, stąpanie po krawędzi prawa… Lu nie
zapominała o tym wszystkim, co ukształtowało Emikę. Protagonistka kupiła mnie swoją odwagą, sprytem, inteligencją i
niekonwencjonalnym myśleniem, które pokazywała zwłaszcza w grze. Jestem ogromnie ciekawa co zrobi Emika w
kolejnej części tej historii, bo… ja nawet nie próbuję przewidywać – Marie Lu i
tak mnie zaskoczy ;)
Jak przystało na taką historię mamy tu również antagonistę – tajemniczego Zero. Ten bohater majaczy nam ciągle
gdzieś na horyzoncie, chowa się w cieniu i niemalże
do samego końca nie da się zgadnąć (a przynajmniej ja nie odgadłam aż do
bodajże ostatniego rozdziału) kto nim
jest. Uwielbiam to, jak Lu kreuje tę
postać, jak nam ją dawkuje i jak miesza w naszych głowach. Czytając, czułam
prawdziwy gniew, no bo przecież jak tak można? I w ogóle o co temu facetowi
(facetowi?) chodzi?! Cały ten wątek był
piekielnie intrygujący i pierwszy raz od dawna na równi szukałam wzrokiem
wzmianek o śledztwie Emiki i Hideo, jak i o ich…
…romansie! Podejrzewam, że
wielu z was ten wątek może nie przypaść do gustu, ale ja nie wyobrażam sobie tej historii bez niego. Lu ma specyficzne podejście do romansów w swoich książkach, o czym
doskonale wiedziałam. I co mi ta wiedza dała? Guzik z pętelką i figę z makiem. Dałam
się wkręcić w te prezenty, uśmiechy i wyjawianie sekretów, a potem przez ponad
tydzień byłam czytelniczo sparaliżowana.
Z jednej strony chcę krzyczeć: Halo,
halo! Tak się nie robi! Z drugiej jednak moje złamane serduszko
masochistycznie prosi o więcej i więcej.
Na koniec muszę wspomnieć o kwestiach
technicznych. Jakkolwiek wydanie
jest cudne – zarówno okładka (fioletowa,
no kurde!), jak i zadbanie o takie
drobiazgi, jak np. dymki wiadomości, ozdobne początki rozdziałów, itp., tak
w tekście dość często pojawiają się
babole. Jakieś zdublowane fragmenty
zdań, literówki, czasami brakuje wyznaczenia akapitu i takie tam. Gdyby ta
książka nie była tak obłędna, to pewnie bolałoby mnie to bardziej, ale Moi
Drodzy… ja to miałam głęboooko w nosie, jak nigdy! Chrzanić literówki, poproszę o kolejny tom :D
Miśki, ja się czuję tą książką zmiażdżona.
Marie Lu jest dla mnie gwarantem
niesamowitej przygody, wciągającej lektury, szybszego bicia serca i kaca
książkowego jak stąd do Honolulu. Udowodniła mi to w Legendzie, potwierdziła w Malfetto,
a teraz ostatecznie utwierdziła mnie w przekonaniu, że Lu mogę polecać wam w
ciemno. Bierzcie się za Warcross. Futurystyczna
historia młodej hakerki zostanie z wami na długo po dotarciu do ostatniej
kropki. Nie pożałujecie.
Buziaki!
Ula ;*
Tytuł oryginału: Warcross
Cykl: Warcross (tom 1)
Tłumaczenie: Andrzej Goździkowski
Wydawnictwo: Młodzieżówka
Ilość stron: 455
Data premiery: 22 maja 2019
* źródło opisu: https://papierowyksiezyc.pl/ksiegarnia/warcross/
O tak! Warcross to było coś genialnego! Jak czytałam to aż nie wierzyłam, że jest taka moc!
OdpowiedzUsuńNie chciałam jej recenzować, bo myślałam, że to kompletnie nie moja bajka. A teraz mam ochotę strzelić sobie w czoło, bo ominęła mnie taka perełka... Ale nic straconego, może jeszcze trafi się okazja żeby to nadrobić:-)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Warcross to była petarda! Zakończenie zmiażdżyło mnie konkretnie, mimo że w odróżnieniu od Ciebie domyśliłam się, kim był Zero odkąd jego prawdziwa postać została przedstawiona w treści ;) i błędy mnie też raziły w oczy ;)
OdpowiedzUsuńNiemniej, czekam z niecierpliwością na następny tom.
jeśli chcesz porównać swoją opinię z moją, to zapraszam, mamy chyba podobne odczucia :)
Zdecydowanie zachęcasz do lektury :)
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawy wpis. Jestem pod wrażeniem !
OdpowiedzUsuń