Czołem Piraci!
Nie chce pisać tej recenzji. Nie wiem jak. Nie umiem zacząć (co chyba
widać)… ale jak mus, to mus. Mam nadzieje, że mi wybaczycie, bo coś czuję, że
będzie tu pełno sprzeczności. Ale co ja poradzę na to, że ta książka jest ich
pełna? Zapraszam was do poznania Narzeczonej księcia autorstwa Williama Goldmana.
Może najpierw wyjaśnię co i jak
jeśli chodzi o autorów książki. Bo
sprawa jest zawile popieprzona. Dawno, dawno temu niejaki S. Morgenstern
napisał powieść pt. Narzeczona księcia.
Klasyczna opowieść o wielkiej miłości i wielkiej przygodzie pióra S.
Morgensterna (przyznajcie, miał chłop fantazję, co widać już po tytule xD).
Wiele lat później pewien mężczyzna przeczytał tę opowieść swojemu
dziesięcioletniemu, choremu na zapalenie płuc synowi. Dzieciak zakochał się w
historii o narzeczonej księcia, prosił ojca, aby czytał mu ją ponownie, raz za
razem. Tym chłopcem był William Goldman
– dziś sławny scenarzysta filmowy. Minęły kolejne lata, Goldman dorobił się
żony i syna. Na dziesiąte urodziny chłopca postanowił dać mu w prezencie
egzemplarz Narzeczonej księcia (daruję
sobie pisanie pełnego tytułu, dobrze?) licząc na to, że spodoba mu się tak
samo, jak jemu samemu gdy był w jego
wieku (coś mi się pląta składnia -,-). Niestety, syn Goldmana powiedział, że
książka jest nudna. Zdziwiony scenarzysta sam sięgnął po powieść… i faktycznie
okazała się nudna, zupełnie inna, niż ta, którą pamiętał. Okazało się bowiem,
że ojciec Goldmana nie czytał mu powieści w całości, a jedynie te fragmenty, w
których toczyła się wartka akcja. Pomijał wszelkie poważne, barwne opisy,
charakterystykę dworskich rodów itp. Co
więc zrobił William Goldman? Ano postanowił skrócić powieść S.
Morgensterna. Wyciął z niej to wszystko, co pominął jego tata, zostawił
wyłącznie część fabularną w stanie nienaruszanym. I właśnie to jest treść Narzeczonej
księcia – są to posklejane w jedną całość fragmenty powieści Morgensterna,
niezmieniane, nie ulepszane. Nic do nich nie dodano, nic nie dopisano. Wydaje
mi się, że powinniście o tym wiedzieć, bo to dość istotne.
Autor chyba też zdawał sobie z tego sprawę, ale mu się chronologia
popierniczyła. Na pierwszych
czterdziestu stronach książki znajdziecie bowiem przedmowę opowiadającą… matko
kochana, pytanie brzmi o czym ona NIE opowiada! Goldman snuje historię
tego, jak wyglądało kręcenie ekranizacji Narzeczonej
księcia, tłumaczy troszkę źródła sporu z rodziną Morgensterna, opowiada o swoim
wnuku… Szczerze? Jeśli chcecie czytać
ten wstęp, to zróbcie to dopiero PO przeczytaniu książki. Po pierwsze – Goldman
bezczelnie mówi w nim o wydarzeniach z książki robiąc tym samym okropne
spoilery! (Chociaż nie wiem, czy to istotne, ale do tego wrócimy za chwilkę.)
Po drugie: ten wstęp skutecznie może zabić w was chęć dalszego czytania. Ja
po kilku stronach uznałam, że chrzanie to, wrócę do niego, jak skończę, bo nic
z tego nie rozumiałam.
Przekartkowałam więc książkę do strony czterdziestej (plus/minus), na
której pojawia się śliczna mapka, przewróciłam
stronę… a tam kolejny wstęp! Nosz do jasnej cholery, ten trwał do strony siedemdziesiątej ósmej
(i ten przeczytałam, bo bałam się, że dalej znów czeka mnie jakaś mowa i
skończy się na tym, że pominę całą książkę xD).
A więc pierwszą rzeczą, której nie sposób przeoczyć jest fakt, że ta powieść nie ma czterystu siedemdziesięciu sześciu stron. Książka
owszem, ale sama Narzeczona księcia liczy sobie chyba nawet mniej niż trzysta.
Myślicie, że ryłam się w obliczeniach (473-78=395)? Nic z tych rzeczy. Po
prostu na kocu dostajemy kolejną opowieść z życia autora (w tej pojawia się
Stephen King, nawet mnie zaciekawiła), a po niej pierwszy rozdział drugiego
tomu Narzeczonej księcia - Dziecko Buttercup, również w wersji skróconej przez Goldmana. Ja osobiście czuję się troszkę oszukana, bo
po opisie spodziewałam się baśniowej opowieści o miłości, pełnej przygód i
humoru… a dostałam jakieś ścinki. Jak na mój gust takie informacje powinny
znaleźć się w opisie na okładce, bo przecież to piekielnie istotne, a nie każdy
czytelnik kupując tę książkę będzie wiedział, że kryje się za nią tak zawiła
historia autora. I że na dobrą sprawę „autor” to dość dużo powiedziane.
Jako że strasznie się
rozgadałam, to teraz postaram się streszczać (wierzycie, że to ma szanse się
udać? Ja nie xD).
Kiedy już dotarłam do „treści właściwej”… dostałam kopniaka prosto w
brzuch. Akcja mnie skopała. Goldman
faktycznie postawił na szybki bieg zdarzeń – w przeciągu kilkunastu stron
rodzi się nam wielka miłość (zajmuje jej to jakieś dwa akapity), miłość ta zostaje
wzgardzona i umiera (kolejny akapit, może półtora), po czym jednak odradza się
i odżywa (ze trzy akapity) tylko po to, aby na końcu zakochanych rozdzielił
los. Później wcale nie jest wolniej,
właściwie wręcz przeciwnie. Akcja pędzi jak lokomotywa z wierszu Tuwima.
Albo jak Struś Pędziwiatr. Pomiędzy
kolejnymi wydarzeniami dostajemy jakieś minimalne opisiki, aby ogarnąć gdzie
dzieje się akcja, ale generalnie wszystko kręci się wokół plot twistów (które
ja znałam w znacznej części przez idiotyczną przedmowe…). Jak dla mnie jest to zarówno zaleta, jak i wada. Z jednej
strony bowiem czyta się to bardzo szybko
i kartek ubywa pierunem, a z drugiej na
dłuższą metę ten natłok wydarzeń męczy i dość ciężko jest się nimi nacieszyć,
poczuć emocje towarzyszące bohaterom, bo zanim wczujemy się przykładowo w
krwawy pojedynek, to on się kończy; nim poczujemy smutek z powodu śmierci
bohatera X, ten sobie zmartwychwstaje albo dzieje się inne ważne zdarzenie,
które przyćmiewa jego śmierć. Sami
musicie ocenić, czy dla was taki stan rzeczy będzie bardziej plusem, czy
minusem. Bo to wszystko kwestia gustu.
Niewątpliwą zaletą tej książki są towarzyszące nam nieustannie wtrącenia –zarówno Goldmana, jak i
Morgensterna. Ten pierwszy co jakiś czas dorzuca swoje komentarze pisane
kursywą, aby móc odróżnić je wyraźnie od powieści. Podobało mi się to, bo
dzięki temu czułam się tak, jakby ktoś
na bieżąco rozmawiał ze mną o czytanej
książce, dyskutował na temat bohaterów, itp. Normalnie brakuje mi tego, bo
jednak rzadko zdarza się, abym dokładnie w tym samym czasie czytała to samo, co
ktoś z moich znajomych. A tu dostałam szanse rozmowy z samym autorem! W dodatku
Goldman pisze bardzo lekko i z dziwny
humorem, który do mnie trafia. Było to nietypowym, ale bardzo miłym
bonusem. Drugi z panów z kolei w swoją
powieść powpychał niezliczone nawiasy (może zauważyliście, a może nie, ale
w tej recenzji też nimi szastam. Trochę celowo. Chyba się zaraziłam od
Morgensterna. Ale on robi to lepiej, niestety xD), a w nich swoje uwagi i dopowiedzenia, zawsze pełne humoru, a często też
sarkazmu. Zdecydowanie podobał mi się ten zabieg, był fajnym urozmaiceniem
i sprawiał, że uśmiechałam się pod nosem
gdy wdziałam absurdalne komentarze Morgensterna.
Co do bohaterów książki, to są
potwornie, karykaturalnie wręcz przerysowani.
Wiecie co jest największym paradoksem? To jest dobre. Te postacie
zbudowane na dwóch-trzech cechach, takie nieskomplikowane i przewidywalne
idealnie mi tu pasowały. Nie będę zbytnio się nad nimi rozwodzić, bo… kurcze,
sami ogarniecie je w kilka minut już po pierwszym spotkaniu z nimi. Mamy tu
głupawego osiłka (mojego ulubieńca
nr2), nieco infantylną, ale za to piękną dziewczynę, która zostaje narzeczoną księcia. Książę jest brutalem z hoplem na
punkcie polowań i wojny. I tak dalej, i tak dalej. Każdego z bohaterów Narzeczonej
księcia da się właściwie opisać jednym zdaniem, serio. Mi tam to nie
przeszkadzało, bo widziałam i rozumiałam celowość tego zabiegu. Jednak jeśli w
książkach liczy się dla was dobra, ciekawa kreacja postaci, to raczej odradzam
branie się za tę historię.
Mam wrażenie, że to najmniej
logiczna i najbardziej pochrzaniona książka, jaką w tym roku czytałam (mamy
dopiero marzec, wiem. Jednak ciężko to będzie przebić). Tu logika nie ma
znaczenia. Wydarzenia i ich wytłumaczenia są absurdalne, i chyba właśnie o to w
tym wszystkim chodzi. Ja po kilkunastu
stronach przestałam doszukiwać się w tym wszystkim sensu. Czytałam w trybie
„wyłączonego myślenia”, bo inaczej bym zdurniała. Tu prawa życia i śmierci są jedynie umowne, czas też się jakoś dziwnie
zagina, ludzie mogą żyć po kilkaset lat, a wyglądać na młodzieniaszków,
inni mogą wracać zza grobu, jeszcze inni potrafią sobie najzwyczajniej wyprosić
życie u śmierci… cuda się tam dzieją. I
znów – to z pewnością jest celowy zabieg. I ponownie – mi to się w jakiś
dziwaczny sposób nawet podobało (chociaż nie zawsze). I raz jeszcze – to
już tylko od was zależy, czy jesteście w stanie zaakceptować fakt, że logika w
tej książce poszła się… kochać xD
Nie wiem, co jeszcze mogłabym dodać. Gdybyście zobaczyli moje zapiski
z tego, co myślę o tej książce, to złapalibyście się za głowy. To był kosmos. Absurdalny, dziwny, groteskowy
kosmos. Jedno czego jestem pewna to fakt, że nie jest to książka, która spodoba się każdemu. Wręcz przeciwnie
– mam wrażenie, że trafi ona do serc nielicznych. Czy trafiła do mojego?
Tylko częściowo. Chyba była dla mnie zbyt dziwna. Chyba oczekiwałam czegoś
zupełnie innego. I… chyba przeżyłam najdziwniejszy (książkowy) zawód w moim
życiu. Mehhh. Czy polecam wam Narzeczoną księcia? Cholera, tak. Ale
musicie dobrze przemyśleć, czy to powieść dla was. Mała podpowiedź: jeśli
podobało wam się Ferdydurke
Gombrowicza, to szanse na to, że twór Goldmana przypadnie wam do gustu są ciut
większe. Nie wiem jak lepiej wam doradzić. Jestem w kropce. Wybaczcie.
Ale to wyszło dziwne.
Zrozumieliście w ogóle coś z mojego monologu? Mam nadzieję, że mimo tego całego
chaosu jakoś daliście radę :’) To jak
będzie? Ryzykujecie? Nie? Czekam na wasze komentarze!
Buziaki ;*
Ula
Za książkę dziękuję
wydawnictwu Jaguar ;)
Strasznie dziwna ta książka :) Chyba nie w moim guście, bo chociaż wiem, że to zabieg celowy, lubię jednak, jak w powieściach wszystko jest logiczne i porządnie zbudowane, jak choćby charaktery postaci. Po tej pozycji raczej trudno tego oczekiwać ;)
OdpowiedzUsuńCałuję!
Czuję, że to nie dla mnie, hahaha.
OdpowiedzUsuńW dodatku bardzo mnie zaskoczyłaś tym faktem o przedmowie, w której autor spoileruje wątki! :o
Ściskam!
Heavy Books
Tym razem mówię pas.
OdpowiedzUsuńChętnie przeczytam książkę! :) Może nie dzisiaj, nie jutro ale kiedyś w przyszłości! :)
OdpowiedzUsuńW sumie wiesz co? Jak tak czytałam twoją recenzję, to sama złapałam się za głowę i zaczęłam się śmiać XD - w sensie nie, że była zła, ale dlatego, że wprowadziła do mojej głowy chaos! To... naprawdę musi być mega dziwna książka, ale i wyróżniająca się swoją konstrukcją. Cholera. Lubię dziwne książki, chyba ją przeczytam >D!
OdpowiedzUsuń#SadisticWriter
Nawet nie wiesz ile mi zajęło takie "ułożenie" myśli xd a nadal jestem w pełni świadoma , że to arcydziwnie wyszło 😌😂
UsuńCzytaj, czytaj. Jeśli lubisz dziwne książki , to ta zdecydowanie jest dla ciebie 😊
Po tej recenzji zaczęłam się zastanawiać o co chodzi z autorami - czy naprawdę było ich dwóch, a może ten pierwszy wymyślił historię z tym drugim? Choć raczej nie mam nic przeciwko pokręconym książkom, tę raczej sobie odpuszczę. :P
OdpowiedzUsuńByło ich dwóch, ale pierwszy żył kilkaset albo przynajmniej kilkadziesiąt lat przed narodzinami drugiego xd
UsuńKsiążka do mnie trafiła w zeszłym tygodniu. Sam opis z tyłu sugeruje głupiutką młodzieżówkę i nieźle się zdziwiłam, jak zobaczyłam, że to książka miesiąca Nowej Fantastyki xD Przeczytam na pewno, ale to pewnie za jakiś czas.
OdpowiedzUsuńPoważnie?! Książka miesiąca Nowej Fantastyki? O zgrozo, musieli być zdrowo narąbani przy podejmowaniu tej decyzji 😂 ciekawe co ty o niej powiesz po przeczytaniu 🤔
UsuńPorównania do Gombrowicza się nie spodziewałam XD
OdpowiedzUsuńA zdjęcia bardzo ładne, bić nie będę <3
"Narzeczoną..." mam na półce (tzn w teorii, bo w praktyce cholera wie gdzie ją wcisnęłam) i będę czytać, bo sama dobrze wiesz, że moja ciekawość to nieposkromiona bestia XD
Pozdrawiam!
A ono chyba jest trafione xd taki Mrożko-gombrowicz 😂
UsuńPrzekażę Marcinowi :)
Ty jesteś taka sama masochistka, jak i ja Ewuś xdddd <3
Ale wyczerpująca opinia! Też ją czytałam i też nie mogłam się połapać o co w ogóle chodzi. Jest tu tyle sprzeczności, że aż głowa boli :D
OdpowiedzUsuńMimo to wydaje mi się, że po części była to strata czasu XD
Krócej nie mogłam, a i tak mam wrażenie, że nagmatwałam strasznie w tej recenzji xddd
OdpowiedzUsuńNo to zryte było i w sumie sama nie wiem, czy straciłam na nią czas, czy nie. Mam mętlik w głowie do tej pory 🤣
O cholera, co tu się dzieje. Już ten wstęp z historią życia autora mnie rozwalił. Choć Tobie, pomimo tych wszystkich ścinków, pędu, absurdu, groteski, najwidoczniej się podobało, niestety wątpię, aby była to książka dla mnie. Podejrzewam, że czytając ją, przez cały czas wahałabym się gdzieś pomiędzy histerycznym rozbawieniem a zwyczajną irytacją ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam cieplutko!
BOOKS OF SOULS
Właśnie zabieram się za pisanie recenzji tej książki:D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do siebie!
Molikksiazkowyy.blogspot.com :)
Czytając tą recenzje dochodzę do wniosku, że autor książki się nudził xP nie wiem czy to książka dla mnie. Boli mnie jak można czyjąś książkę streszczać - chyba tego nie przetrawię :p
OdpowiedzUsuńZaryzykuję wyjście na tą, która nie łapie dowcipu, ale jednak wyjaśnię: pierwowzór Morgersterna nigdy nie istniał, Goldman od 45 lat trolluje kolejne pokolenia.
OdpowiedzUsuńBTW, polecam też film na podstawie scenariusza zaadoptowanego przez tegoż Goldmana.
O zgrozo, SERIO?! Nie śmiałam nawet podważać tego, że on tak zrobił, zwłaszcza po tych wszystkich wstępach, przedmowach itd :O Ej, to z jednej strony dla GOldman szacun za prank, natomiast jeśli książkę napisał sam od podstaw... to to beznadziejna książka jest na mój gust. TO miało sens jako wycinki z całości, nie jako cała-całość...
UsuńFilm planuję obejrzeć, ale gdzieś po maturach dopiero pewnie ;) Jestem ciekawa tego wielkiego zapaśnika, z resztą całości również.
Dzięki wielkie za uświadomienie!
Książka jest genialna! Czytałam ją co prawda 2 lata temu i do tej pory pamiętam, że miałam niemały mindfuck czytając ją :D. Co chwila musiałam wracać do poprzednich stron, żeby się połapać, ale mimo wszystko ubawiłam się i mile wspominam lekturę :D.
OdpowiedzUsuńByłam z siebie dumna jak oglądając "Jak poznałem waszą matkę" ogarnęłam, że wypowiedzieli tam cytat z fragmentu "Narzeczonej księcia" :D.