poniedziałek, 25 listopada 2019

Ja przez to przebrnęłam, żebyście Wy nie musieli | Dwanaście żywotów Samuela Hawleya Hannah Tinti


Czołem, Rybki!
Borze szeleszczący listkami na gałązkach, jakie to było pieruńsko nudne! Postaram się więc, żeby przynajmniej moja opinia nudną dla was nie była. Umówmy się – wyrobiłam normę znudzenia na ten miesiąc za siebie i za was, ok? To teraz chodźcie, opowiem wam o Dwunastu żywotach Samuela Hawleya autorstwa Hannah Tinti.


(Wrzucam wam tu po prostu opis z okładki, bo w recenzji będę się odnosiła do jego fragmentów ;))

„Opowieść o cenie, jaką jesteśmy gotowi zapłacić, by chronić swoich najbliższych.
Samuel Hawley nie przypomina innych ojców w Olympus, w stanie Massachusetts. Jako typ samotnika, od wielu lat wiedzie życie uciekiniera. Swoją ukochaną córkę Loo również skazał na życie w drodze. Egzystencja upływa im na ciągłym przemieszczaniu się między jednym a drugim motelem, w wiecznym napięciu. Kiedy Loo wkracza w wiek nastoletni osiedlają się w miasteczku rodzinnym jego nieżyjącej żony. Ojciec szybko odnajduje tam pracę, jednak Loo niełatwo przychodzi zaakceptowanie nowej rzeczywistości.
Z czasem dziewczyna, która nigdy nie miała okazji poznać swojej matki, zaczyna poszukiwać prawdy na jej temat. Okazuje się, że świat wokół niej skrywa tajemnice dotyczące życia, jakie wiedli jej rodzice. Widzialnym świadectwem historii jest dwanaście blizn szpecących ciało jej ojca. Każda jest też wspomnieniem: tego, gdzie był, mrożących krew w żyłach przygód, chwili, gdy odnalazł miłość, by zaraz znów ją utracić, ale przede wszystkim świadectwem tego, że mimo usilnych prób nie może uwolnić się od przeszłości.
W miarę jak Loo odkrywa historię rodziców, która okazuje się mroczniejsza niż mogła przypuszczać, demony z przeszłości ojca zaczynają nękać również teraźniejszość. Ojciec i córka będą musieli wspólnie stawić im czoła.”*

Zacznę od tego, co dla mnie stanowiło spory zawód już od pierwszych rozdziałów, czyli od konstrukcji, jaką wymyśliła sobie autorka. W opisie czytamy, że: Z czasem dziewczyna, która nigdy nie miała okazji poznać swojej matki, zaczyna poszukiwać prawdy na jej temat. Okazuje się, że świat wokół niej skrywa tajemnice dotyczące życia, jakie wiedli jej rodzice. Widzialnym świadectwem historii jest dwanaście blizn szpecących ciało jej ojca. No, to podstawmy sprawę jasno: w książce nie ma opisanych praktycznie żadnych prób „poszukiwania prawdy” przez Loo. Dwanaście żywotów… dzieli się na dwa rodzaje rozdziałów – połowa dzieje się w teraźniejszości, kiedy to Loo jest już nastolatką, a druga połowa to retrospekcje z życia jej ojca. Każda z retrospekcji to osobny rozdział opowiadający po kolei historię kolejnych ran na ciele Hawley’a. I nie, to nie działa tak, że dajmy na to Loo znajduje jakieś poszlaki, następuje iskra, nad głową dziewczyny zapala się żaróweczka i przenosimy się do przeszłości jej ojca. To są po prostu wtrącane od czapy rozdziały z przeszłości i Loo wcale nie staje się w tym czasie bogatsza o wiedzę, jaką my zyskujemy czytając je. Ona sobie żyje wcale nie poznając prawdy o swoim ojcu. Dopiero heeeen, heeeen na końcu książki w pewnym momencie dowiaduje się skąd wzięły się niektóre z ran Hawley’a, a i to po prostu ktoś jej mówi na poczekaniu i nawet nie dostajemy przytoczonego dialogu, a jedynie wzmiankę, że bohater X opowiedział jej historię Y. Nie tego się spodziewałam po opisie. Liczyłam na jakieś śledztwo, na łączenie tropów, domyślane się faktów, na dreszczyk emocji. Dostałam podane na talerzu retrospekcje, które były totalnie odseparowane od historii głównej bohaterki.

Lećmy dalej z opisem: W miarę jak Loo odkrywa historię rodziców [już ustaliliśmy: Loo niczego nie odkrywała, ale ok] (…), demony z przeszłości ojca zaczynają nękać również teraźniejszość. Ojciec i córka będą musieli wspólnie stawić im czoła. I znów – przeliczyłam się. Miały być demony przeszłości i stawianie im czoła. Był jeden rozdział, w którym na kilkunastu stronach demony zostały ekspresowo pokonane i po płaczu. Współpracy ojca z córką było w tym tyle, co nic. O wiele więcej znalazło się tam szczęścia i przypadku. Przez większość rozdziałów z „teraźniejszości” Hawle’y po prostu sprzedawał małże, sprawdzał czy okna i drzwi w domu są zamknięte i okazjonalnie obijał mordy tubylcom (a potem pił z nimi na zgodę). Tak prezentuje się kwesta demonów, które niby miały go nękać.

Wiecie, co mnie totalnie zadziwiło? Moja obojętność wobec tej historii. Serio, oprócz potwornego znudzenia i wrażenia, że tracę swój czas na tę książkę, nie czułam właściwie nic. Bohaterowie byli tak mdli i nieciekawi, że było mi obojętne, czy zginą, czy będą szczęśliwi, czy nie. Niby co drugi rozdział dostawałam strzelaniny i pościgi, ale skoro wiedziałam, że Hawle’y ma się dobrze i w czasie rzeczywistym pewnie pije piwo z rybakami albo zbiera małże, to nawet przez myśl mi nie przeszło żeby przejąć się tym, że do niego strzelają, albo że tonie czy cokolwiek. Loo z kolei była jakaś taka… nie wiem, dziwna. Nieprzyjemna. Nie do lubienia. Aspołeczna, chociaż to akurat miało sens – trudno umieć w relacje międzyludzkie jeśli ma się takiego ojca. W każdym razie to jej do bólu przeciętne życie pozbawione jakichkolwiek interesujących wydarzeń (No, może przesadzam. Przez chwilę zaciekawiła mnie jej relacja z Marshallem- jedyną postacią w całej książce, która wzbudziła moją sympatię) sprawiło, że wolałam obserwować cień rzucany na ścianę, niż czytać. Dawno nie spotkałam się z bohaterami, wobec których czułam tak niewiele emocji – nieważne czy pozytywnych, czy negatywnych. Jakichkolwiek.



Myślę, że na mój stosunek do tej historii wpływ miały też opisy, które w wielu przypadkach były – w mojej opinii – zupełnie zbędne. Hannah Tinti w trakcie spotkania z wielkim mafiozo poświęca cały akapit na to, aby opisać jakie ciasta przyniosła kelnerka, jak wyglądała ich dekoracja z bitej śmietany i jakie miały nadzienie. Mamy tu zajmujący praktycznie dwie strony opis wymiany opony w samochodzie (no, niecałe dwie, bo jest to przetykane dialogiem… ale nadal, no ludzie!). krok po kroku. Serio. Jest opis parasolki z banku oraz tego co trzeba nacisnąć, żeby się otworzyła i jak wygląda cała ta czynność, jest pół strony o tym, jak kicha żona Hawley’a. I nie, ta informacja nie ma żadnego praktycznego zastosowania, nie ma znaczenia najmniejszego. Ona po prostu jest. I takich bzdet jest naprawdę od groma, a co jedna, to mniej istotna. Z jednej strony chciałam je po prostu omijać. Z drugiej, kiedy raz spróbowałam to okazało się, że na jedną stronę tekstu zostaje mi jakieś pięć linijek treści, która ma znaczenie dla fabuły. I to nie jest tak, że ja nie lubię opisów – lubię. Ale niech one coś wnoszą do historii. Niech pozwalają mi wczuć się historię, poczuć klimat, wyobrazić sobie to, o czym czytam. W innym wypadku są zwykłymi zapychaczami, które jedynie przeszkadzają w lekturze.

Tym, co względnie trzymało mnie przy tej książce, była „zagadka” śmierci żony Hawley’a. To, że oficjalna wersja podawana w prasie, jakoby kobieta tak po prostu sobie utonęła w jeziorze jest nieprawdziwa, to ja wiedziałam od początku. Nie miałam jednak za bardzo pomysłu na alternatywę (bo przez większość książki nie dowiedziałam się o matce Loo prawie niczego – pierwsza połowa to historia randomowych ran postrzałowych Hawley’a z czasów przed poznaniem swojej żony, więc…), no więc czytałam, żeby się dowiedzieć co to się tam tak naprawdę wydarzyło. No i jakieś +/- sto pięćdziesiąt stron przed końcem się dowiedziałam. Po pierwsze: mały plus dla autorki – takiego rozwiązania się nie spodziewałam. Po drugie: duży minus dla autorki – to rozwiązanie było kretyńskie, a zachowanie matki Loo zakrawa o przyznanie nagrody najgłupszej bohaterki ever. Po trzecie: poznałam odpowiedź na jedyne pytanie, które jakkolwiek motywowało mnie do dalszego czytania Dwunastu żywotów… (chociaż „motywowało” to chyba za dużo powiedziane…). Po co więc miałam czytać dalej? Dla mnie to wszystko spokojnie mogło skończyć się po tych niespełna czterystu stronach.

Ale autorka zadecydowała inaczej i przyszło mi przeczytać jeszcze dalszą część historii Loo i Hawley’a - to tu przyszły te wszystkie demony z opisów i nastąpiło to całe poznawanie prawdy i w ogóle same fajerwerki. Były strzały, były zgony, była krew i były łzy… a ja to czytałam ziewając i czekając na tę utęsknioną ostatnią kropkę. A gdy się doczekałam, poczułam ulgę, że to już koniec. To chyba nie najlepiej świadczy o książce…

Byłabym zapomniała! W porównaniu z tym, o czym już wam powiedziałam jest to drobiazg, nie mniej jednak... Potwornie drażniące jest to, że autorka z jakiejś paki mówi o postaciach, które już znamy i które bez problemu kojarzymy... pełnym imieniem i nazwiskiem. Może tylko ja tak mam, ale naprawdę nie widzę w tym sensu. Jak rozumiem podanie nazwiska za pierwszym razem, kiedy poznajemy danego bohatera, tak każde kolejne użycie nazwiska brzmi dla mnie po prostu nienaturalnie. Osobną kwestią jest tu przypadek Hawley'a, do którego wszyscy w książce mówią po nazwisku. Przecież on ma na imię Samuel, a to imię w pada w książce... Szczerze? Nie przypominam sobie, czy w ogóle padło. Poważnie. To trochę tak, jakby do waszego taty wszyscy mówili po nazwisku - bliscy, znajomi, sąsiedzi. Nie wiem, jakoś mi to zgrzyta. 

Uważam, że ta opowieść miała w sobie potencjał. To mogło być coś niesamowitego. Ale przez sposób, w jaki autorka opowiedziała tę historię cały dramatyzm i wiążące się z nim emocje poszły się kochać. Wiele rzeczy tu zawiodło. Liczyłam na historię o facecie od brudnej roboty, skropionej krwią i podziurawionej pociskami. Myślałam, że będzie zaskakująco, że będę wkręcona do bólu, jak to było do te pory było z kryminałami i thrillerami od Papierowego Księżyca. Tymczasem nieoczekiwanie znalazłam tytuł, który bezapelacyjnie stanie na podium w kategorii najnudniejszych książek, jakie przeczytałam w 2019. Są jednak pewne plusy: ja się z nim wymęczyłam, więc wy już nie musicie ;)



Tytuł oryginału: Twelve Lives of Samuel Hawley
Tłumaczenie: Andrzej Goździkowski
Wydawnictwo:Papierowy Księżyc
Liczba stron: 509
Data premiery: 20.11.2019

*źródło opisu: https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4889594/dwanascie-zywotow-samuela-hawleya

2 komentarze:

  1. O ja bardzo lubię zbędne opisy.
    Taki na przykład szczegółowy opis "majteczek" (nigdy: majtek) głównej bohaterki w trakcie próby rozpoczęcia kopulacji potrafi bardzo nakręcić czytelnika i pobudzić w nim ekscytację.
    W końcu nic tak nie nakręca człowieka jak 75% bawełny, 15% poliestru, 10% elastanu, opis kąta pod którym pada cień lampy gorejącej obok jej dupska, liczba włosków oderwanych od gumki bielizny i umiejscowienie koloru jej bielizny w palecie barw fabr Dekoralu.

    Mmm, uwielbiam to.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za poświęcenie i szczerość w recenzji kochana. ☺

    OdpowiedzUsuń

Drogi Gościu!
Jeśli już tu trafiłeś, to zostaw po sobie ślad ;)
Proszę, najpierw przeczytaj, później skomentuj. Zależy mi na twojej SZCZEREJ opinii. ;)
Zaglądam do każdego, kto pozostawi po sobie trop w postaci komentarza, lub obserwacji ;)