środa, 11 września 2019

Co warto zaryzykować dla miłości? | First last kiss Bianca Iosivoni


Cześć, Myszki!
Lubię sobie czasami przeczytać dobry romans. Taki lekki, ale skupiający moją uwagę. Wciągający, ale pozbawiony niepotrzebnych twistów. Łapiący za serducho, ale nie grający na najniższych, najprostszych emocjach. Czy Bianca Iosivoni swoim First last kiss spełniła te wymagania? Hmmm…

Elle Winthrop i Luke McAdams dwa lata temu kiedy się poznali, obiecali sobie, że nie połączy ich nic więcej, niż przyjaźń. Do tej pory ten układ się sprawdzał – ona mogła zawsze liczyć na niego, on na nią. Wszystko jednak zacznie się zmieniać, kiedy Elle wyjeżdża na przyjęcie zaręczynowe swojej siostry. Powrót do domu, w którym nie jest do końca mile widziana wiele ja kosztuje. Kiedy z pomocą przybywa Luke, zostaje wkręcony w udawanie chłopaka Elle. I choć oboje wmawiają sobie, ze to, co się między nimi od tej pory dzieje nic nie znaczy, to… czy aby na pewno? Jak potoczy się historia tej dwójki? Czy zaryzykują utratę przyjaciela i pójdą na całość, czy też będą trzymać się wyznaczonych przed laty granic?


Dobra, zwykle mówię o tym na samym końcu, bo uważam to za najmniej istotne… ale nie tym razem. Halo, Jaguar! Gdzie się podziała korekta? First last kiss jest pełne baboli. Połknięte sylaby, pominięte wcięcia akapitów, powtarzające się słowa, zaginanie czasoprzestrzeni – do wyboru, do koloru. Nie jestem w tych kwestiach przesadnie czepliwa, ale tutaj na dziesięć stron przypadał co najmniej jeden błąd, a wielokrotnie było ich więcej. Nie powiem, mnie to w oczy kłuło. Tak więc przestrzegam – jeśli jesteście na takie rzeczy wyczuleni, to zażyjcie sobie przed lekturą coś na uspokojenie, zaparzcie meliskę albo uzbrójcie się w takiego gniotka-antystrsa. Przyda się wam.


Na początku jakoś nie mogłam się w tę historię wkręcić. Trwało to jakieś kilkadziesiąt stron, bo później czytanie szło mi już jak z płatka. Myślę, że za ten początkowy brak pociągu do lektury odpowiedzialne mogą być bardzo rozległe opisy, które w moim odczuciu często były zbędne. Autorka wiele razy rozpisywała się na temat jakichś detali i drobiazgów, które nie miały większego wpływu na fabułę. Krajobraz za oknem.  Kształt mebli w pokoju. Koncert przyjaciela Elle. Opis imprezy. Opis kolejnej (praktycznie identycznej) imprezy. I tak dalej, i tak dalej. Dużo tego było, a gdyby wywalić te wszystkie niepotrzebne akapity tekstu, to książka schudłaby o jakieś pięćdziesiąt stron. Albo i o sto, jak tak teraz o tym myślę.



To, co podobało mi się bardzo, to chemia pomiędzy głównymi bohaterami. Elle i Luke od początku stanowili bardzo przyjemną i taką… ożywczą parę. Uśmiechałam się pod nosem czytając dialogi z udziałem tej dwójki. Kibicowałam im, chociaż nie czułam jakiejś specjalnej ekscytacji – historia sama w sobie była mocno przewidywalna. Podobała mi się naturalność i lekkość relacji łączącej tę dwójkę. Jedyne, co mi tu trochę zgrzytało to… ich główna… „przeszkoda” na drodze do zostania oficjalną parą. Nie wiem, może ja jakaś dziwna jestem, ale w momencie kiedy wbijasz do chłopaka co rano na kawkę i jajecznicę, kiedy już nie raz się z nim całowałaś, kiedy ewidentnie cię do niego ciągnie i widzisz, że jego ciągnie do ciebie… no to jakoś nie bardzo rozumiem argument „nie możemy być razem, bo wtedy nie będzie już moim najlepszym przyjacielem”. Nie mogłam tego kupić, chociaż Iosivoni bardzo starała się mi to wyjaśnić i sprzedać. Dla mnie ten argument jest po prostu inwalidą. Inna sprawa, że gdyby nie ten „problem”, to całej historii by nie było ;).


W książce poruszone jest kilka problemów wartych uwagi. Główna bohaterka boryka się z brakiem akceptacji ze strony swojej rodziny. Przez całą książkę walczy ze sobą (chociaż nie jest to jakoś bardzo eksponowane, ale mnie zadowoliło ;)) bo z jednej strony chce po prostu być sobą, z drugiej jednak ma świadomość, ze będąc sobą nie spełnia oczekiwań stawianych jej przez matkę. Luke z kolei musi stawić czoło traumatycznym wydarzeniom  przeszłości, które co roku wytrącają go z równowagi i na nowo rozdrapują stare rany. Bianca Iosivoni pokazuje poprzez historię Luka, że od przeszłości nie należy uciekać – trzeba się z nią zmierzyć i przestać spoglądać wstecz, żeby móc w pełni żyć tym, co tu i teraz.


Podsumowując: czy First last kiss spełniło moje oczekiwania? I tak, i nie. Z jednej strony pochłonęłam je w kilka wieczorów i był to czas mile spędzony, lekki i przyjemny. Z drugiej jednak, nie wciągnęła mnie ta historia tak, jak chociażby książki Mony Kasten czy Colleen Hoover. Rozpraszały mnie błędy, momentami przelatywałam tylko wzrokiem przez kolejne nieistotne opisy. Wdaje mi się, że jeśli ktoś lubi romanse i chce się wyluzować przy lekturze i herbatce, to First last kiss przypadnie mu do gustu. Jeśli jednak oczekujecie od romansu nieco więcej, niż jedynie lekkiej historii, o której po tygodniu zapomnicie, to… no nie wiem, ja bym poszukała czegoś innego (Kasten, totalnie! XD)




Tytuł oryginału: First Last Kiss
Tłumaczenie: Joanna Słowikowska
Cykl: First (tom 2)
Wydawnictwo: Jaguar
Ilość stron: 423


4 komentarze:

  1. Raczej sobie odpuszczę. Lubię takie romansy, ale jak nie są tak dobre jak Colleen albo Mona, to zdecydowanie wolę sięgnąć po jakieś książki tych autorek, bo mam ich jeszcze sporo do nadrobienia :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kurcze, bo Mona i Colleen postawiły wysoko poprzeczkę 😅 Ta książka jest spoko, ale no... No nie wzbudza tylu emocji, co chociażby "Save" od Kasten xD

      Usuń
  2. Rzadko czytam romanse i jednak szukam takich, które naprawdę mają w sobie "to coś". Do lekkiego, odpreżającego czytania wolę inne gatunki :) Zdecydowanine ta książka nie będzie dla mnie w takim razie...

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie zrobiła na mnie wrażenia ta książka

    OdpowiedzUsuń

Drogi Gościu!
Jeśli już tu trafiłeś, to zostaw po sobie ślad ;)
Proszę, najpierw przeczytaj, później skomentuj. Zależy mi na twojej SZCZEREJ opinii. ;)
Zaglądam do każdego, kto pozostawi po sobie trop w postaci komentarza, lub obserwacji ;)