Czołem Żuczki!
To miała być zwyczajnie dobra młodzieżówka.
Ja nie wiem co to się tu właśnie podziało. Nie tego się spodziewałam.
Serio. Jej Wysokość Marionetka Melindy Salisbury okazała się czymś o
wiele więcej, niż jakąś tam byle-dobrą młodzieżówką. Ale po kolei… OSTRZEGAM: Ta
recenzją będzie pełna sprzeczności.
W OGROMNYM SKRÓCIE
(Opis zajumałam wydawnictwu, bo jednak zarysowanie samemu fabuły ostatniego tomu trylogii to ryzykowna sprawa. Wybaczycie?)
Kiedy Śpiący Książę umacnia swoją władzę nad Lormere i Tregellanem, los państw spoczywa w rękach grupy buntowników, gotowych zdobyć się na najwyższe poświęcenia, aby go pokonać.
Uwięziona Errin i zmuszona do ucieczki Twylla mają coraz mniej czasu, by zapobiec zniszczeniu wszystkiego, co kochają. Nadchodzi ostateczna bitwa z Aurekiem, który nie powstrzyma się przed niczym, aby zatrzymać tron na zawsze.
TAKIE SE
DOBREGO POCZĄTKI…
Zaczęło się od tego, że nie
mogłam się w nią wgryźć i zwlekałam
z czytaniem jej. Książkę podzielono na
trzy części:
- pierwsza jest przeznaczona Twylli, czyli tytułowej córce Zjadaczki Grzechów, którą poznaliśmy w pierwszym tomie trylogii.
- Druga część to opowieść snuta przez Errin, aptekarkę, do której należał drugi tom tej serii.
- Ostatnia część to rozdziały, w których narratorem ponownie staje się Twylla, ale nie jest to ta sama dziewczyna, co Twylla z pierwszych rozdziałów, a już tym bardziej nie ta, którą poznaliśmy na samym początku w Córce Zjadaczki Grzechów. Jednak o niej opowiem wam później. Póki co skupmy się na samej historii ;)
Z początku mnie ona delikatnie
nudziła, bo oczywiście pojawił się tu wątek
drogi, a jak już wiecie… no nie lubię się z takimi wątkami, nic na to nie
poradzę. Tak więc dopóki Twylla wraz ze swoimi przyjaciółmi przemierzała Nowe
Tallith, dopóty czytałam z miernym zainteresowaniem, chyba, że akurat polała
się krew, bo czasami się ona przelewała przez rozdział i powiem wam, że było to
ożywcze. A, no i nie mogłam doczekać się
rozdziałów z Wież zamku Lormere! Były to najlepsze momenty pierwszej
części. Miałam ciary, gadałam do książki, ale no… no spoilery, wybaczcie.
Więcej wam nie mogę powiedzieć. Dopiero pod koniec tej części, kiedy Zjadaczka
Grzechów zatrzymała się na dłuższą chwilę w jednym miejscu, moja uwaga skupiła
się w pełni na tej historii…
BUM!
…tylko po to, aby przenieść
się w zupełnie inne miejsce, do zupełnie innej bohaterki. I tutaj popłynęłam,
serio. Nie oderwałam się od tej książki
przez całe popołudnie, pochłonęłam calutką część poświęconą Errin w jeden
dzień. Pożarłam te strony. Wyłączyłam WiFi w telefonie, zaryglowałam się w
pokoju z paczką M&M’sów i czytałam z rozdziawioną buzią. Czy muszę mówić
coś więcej?
Myślicie, że lepiej być nie
mogło? Bo ja po opowieści Errin byłam przekonana, że Salisbury niczym już
mnie nie zaskoczy. BŁĄD! Ostatnia część
okazała się zbiorowiskiem plot twistów, wzruszeń i łez płynących po policzkach.
Dawno nie musiałam przerywać czytania z powodu przesytu emocjonalnego. Moje serducho w pewnym momencie przestało
nadążać za akcją (i to jest jak
najbardziej komplement!). Na jakieś trzydzieści stron przed końcem książki zaczęłam z nią
rozmawiać i zaprzeczać dziejącym się wydarzeniom. Na dwadzieścia stron przed
końcem czytałam z wilgotnymi oczyma i wszystko mi się rozmazywało, na czele z
tuszem do rzęs. Na piętnaście stron przed końcem poddałam się. W połowie
akapitu, w połowie zdania odłożyłam książkę, wyniosłam do sąsiedniego pokoju i
z bijącym sercem poszłam do łóżka, aby leżeć w nim i nie móc zasnąć przez to,
co Salisbury zgotowała dla mnie w ostatnich rozdziałach. Dopiero następnego
dnia wróciłam do tych kilku ostatnich kartek. I wiecie co? Właśnie odczuwam najprzyjemniejszy niedosyt świata. Pora więc na pierwszą sprzeczność tej recenzji:
zakończenie, które było tak dobre, tak pełne, że czytelnik (czytaj: ja) nie
potrzebuje do szczęścia niczego więcej, a jednocześnie czuje, że to dla niego
za mało, że potrzebuje kolejnego tomu… a najlepiej kolejnej trylogii <3
Wiecie co w tej książce jest nie do przeoczenia? Fenomenalnie wykreowane postaci! Postaram się możliwie najkrócej
powiedzieć wam o tych najważniejszych, a że kobiety mają pierwszeństwo, to
zacznę od pań.
O ile w poprzednich tomach mogłam mieć zastrzeżenia do Twylli, o tyle tutaj przeszła ta
ogromną przemianę, że bezpardonowo podbiła moje serducho. Stała się silną, inteligentną, wojowniczą przywódczynią o ciętym
języku. Nie pozostało w niej nic z
kruchej księżniczki zamkniętej w wieży. Stała się kobietą, z którą w pewnym
momencie zaczęłam się wręcz identyfikować.
Errin w tej części była chyba
moją żeńską ulubienicą. Urzekła mnie jej siła i to, że nawet w
najtrudniejszych chwilach umiała rozładować napiętą atmosferę jednym żartem.
Podobało mi się to, jak Salisbury ukazała jej lojalność wobec przyjaciół, jak
podkreśliła to, że Errin nie jest głupiutką dziewczynką, a bystrą i odważną
kobietą, która ma swoje zasady i nie da sobie w kaszę dmuchać.
Wydaje mi się, że na uwagę zasługuje jeszcze Siostra Nadzieja. Ta kobieta była takim źródełkiem mądrości
życiowej była podporą dla Twylli, była jej doradcą i przyjaciółką, ale potrafiła
też huknąć ją przez łeb, kiedy Zjadaczce Grzechów przychodziły do rzeczonego
łba durne myśli.
Tak więc w Jej Wysokości Marionetce mamy do czynienia z gronem odważnych,
walecznych i inteligentnych kobiet. Aż miło się czyta o ich losach, bo nie
sposób ich nie lubić… ale to nie panie w powieści nie dorastają do pięt panom!
Najbardziej ubolewam nad tym,
że nie bardzo mogę wam o mężczyznach opowiedzieć. Tych takich „głównych”
jest tu czterech, jeden lepszy od drugiego. Z tym że Salisbury ulokowała w nich tyle niespodzianek, tyle tajemnic, które
zmieniały bieg akcji zarówno w tej, jak i w poprzednich częściach trylogii, że
zbrodnią byłoby zdradzenie wam tych sekretów. Postaram się jednak
przybliżyć wam ich okrężną drogą ;).
Dla mnie najciekawszą postacią męską był zdecydowanie Lief. Autorka do samego końca utrzymała mnie w niepewności co do
tego, czy powinnam tego typa kochać, czy nienawidzić.
Jeśli chodzi o Śpiącego Księcia, to dawno nie miałam ochoty wydłubać oczu
żadnemu z książkowych bohaterów, aż pojawił się on – psychiczny, pozbawiony sumienia sadysta. I w nosie mam, że był
nieziemsko przystojny. Na pohybel sku… na pohybel takim typkom, o!
w recenzji Śpiącego księcia (macie ją TUTAJ) twierdziłam, że pokocham Silasa. I owszem, w tamtym tomie był on
moim numerem jeden… ale w tym został wygryziony.
Z duma melduję, że dorobiłam
się kolejnego książkowego męża. Jest zabawny, jest odważny, jest piekielnie
czarujący, jest… do schrupania. Ale nie powiem wam kto nim jest. Same musicie
go poznać i pokochać ;)
Apropo miłości, to wątki
romantyczne w tej książce są świetne. Zważywszy na to, że mamy dwie główne
bohaterki, to są i ów wątków mamy dwa. Czasami już jednym romansem można sobie
całą książkę spieprzyć. Miłość może
przyćmić główny wątek, może zabić akcję, może zagłodzić czytelnika. Salisbury
jednak pokazała, że można to zrobić dobrze, że miłość w czasie wojny ma w sobie
ogromny potencjał. Przez całą książkę przeplatają się nam przemyślenia
Twylli i Errin oraz sceny pomiędzy nimi a ich wybrankami, ale ani przez sekundę
nas to nie męczy. Na pierwszym planie
nieustannie znajduje się walka o królestwo i plan pokonania Śpiącego Księcia.
Miłość w Jej wysokości Marionetce to
jedynie tło, coś co dopełnia tę opowieść. Jest istotna, ale nie zabija tej
historii. Nawet w zakończeniu odgrywa znaczącą rolę, ale nie psuje go i
usuwa się na bok po to, aby autorka ostatni raz mogła nas zaskoczyć. I tu znów pojawia się sprzeczność: te wątki
mają w sobie wszystko. Są dobrze przemyślane, wyważone i napisane ze smakiem, a
ja czuję niedosyt. Nie dlatego, że czegoś w nich brakowało. Czuję niedosyt, bo
chciałabym, aby one trwały jeszcze przez kolejnych kilkaset stron <3.
KLĄTWY,
CZARY I INNE DZIWY
Co jeszcze? Ach, alchemia!
W pierwszym tomie było jej niewiele, w drugim nareszcie pojawiło się jej nieco
więcej, za to w tym, ostatnim, jest jej pełno! Magia zmieszana z nauką otacza nas i atakuje z każdej strony. Mamy
do czynienia z golemami, które są
zabaweczkami Śpiącego Księcia, mamy symulakrum,
za pomocą którego władca może rozkazywać Errin i pozbawiać jej władzy nad
własnym ciałem. Mamy eliksiry życia i
śmierci, mamy klątwy, mamy… pytanie brzmi czego my tutaj NIE mamy? A
najlepsze jest to, że wszystko jest nam
na bieżąco wyjaśniane, wszystko rozumiemy i wszystko to świetnie się komponuje
z całą tą historią. Miód, malina i orzeszki, że tak powiem.
Ta recenzja ma już trzy strony w Wordzie. Chyba powinnam ją zakończyć,
ale jeszcze nie mogę. Muszę zaznaczyć, że to
nie jest tak, że Jej wysokości Marionetce
brak wad. Przyglądałam się jej dokładnie i wypatrzyłam kilka rys. Są tu literówki. Jest kilka dziwnych zdań,
które trzeba czytać po kilka razy. Znalazłam też sformułowania co bądź dziwne,
jak np.: Nasze miecze są tak ostre, że
tną powietrze podczas ćwiczeń. Nie
wiem jak dla was, ale dla mnie to marny komplement. W sumie ciężko mi wyobrazić
sobie ostrze, które nie dałoby rady przeciąć powietrza. Jest wiec kilka kwiatków, jest powolny początek i krótkie momenty, w
których akcja zwalnia… ale kogo by to obchodziło? Ja mam te minusy w nosie.
Z nawiązką wynagradzają mi je lekkie dialogi okraszone niewymuszonym humorem,
grono ciekawych postaci, a przede wszystkim historia, od której ciężko się
oderwać oraz zakończenie, które rozwala na łopatki.
POWINNAM TO
PODSUMOWAĆ, LECZ…
Normalnie w zakończeniu staram się podsumować jakoś całość recenzji,
ale chyba zrobiłam to w poprzednim akapicie. No cóż. Nie pozostaje mi więc nic poza poleceniem wam tej książki z całego
serca. Ja na ten moment planuję się przyczaić i liczyć na to, że Melinda
Salisbury napisze więcej takich historii i że zostaną one wydane w Polsce ;)
I jak, skusicie się? Jak na mój
gust i na poziom tej trylogii, było o niej zbyt cicho… ale może są tu osoby,
które ją czytały? Was też oczarowała tak, jak mnie? Czekam na Was w
komentarzach!
Trzymajcie się ciepło i
uważajcie z fajerwerkami, mogą wybuchnąć ;)
Ula ;*
Nie moja bajka.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam pierwsze dwa tomy, po Twojej recenzji "Córki.." i nie żałuję. Podzielam Twoje zdanie i mam nadzieję, że jak najszybciej sięgnę po tom trzeci.
OdpowiedzUsuńPo pierwsze zdjęcia wyszły ci zajebiście!
OdpowiedzUsuńPo drugie stworzyłaś tu tak pochlebny twór, że gdybym miała na to jakoś wpływ, kurier już by mi z tą książką zapitalał pod drzwi. ALE... Najpierw poprzednie części, prawda ? Boże, ale ja chcę tę, teraz, już!
Czuję, że się pokochamy z tą serią!
Lecę rozbić skarbonkę!
Buziaki 😗😗
Zwróciłam na tę serię uwagę ze względu na okładki - są świetne, naprawdę, oko miło na nich zawiesić :) A skoro zawartość jest równie dobra, jak okładki, to chętnie przeczytam :)
OdpowiedzUsuńBaaaardzo się cieszę, że wystawiłaś taką pozytywną opinię! Jakiś czas temu skusiłam się na zakup wszystkich trzech tomów w sumie... w ciemno. Teraz nie pozostaje mi nic innego jak się do nich zabrać. Nie spodziewałam się że będzie aż TAK dobrze :)
OdpowiedzUsuńCzytałam kiedyś pierwszy tom i pamiętam, że bardzo mi się podobał. Sama nie wiem, czemu nie sięgnęłam po kolejne części, teraz już wiem, że po prostu MUSZĘ to zrobić w najbliższym czasie :)
OdpowiedzUsuńJak zawsze świetna recenzja ;)
Magda z Read With Passion
31 yr old Speech Pathologist Doretta Portch, hailing from Port McNicoll enjoys watching movies like Topsy-Turvy and Leather crafting. Took a trip to Redwood National and State Parks and drives a Mercedes-Benz 680S Torpedo Roadster. lubie to
OdpowiedzUsuń