Czołem Pyzy!
Nie uważam się za jakąś wielką fankę romansów, zwłaszcza takich
osadzonych w „normalnym” świecie. Czasami sięgnę po jakiś dla odprężenia,
czasami zaintryguje mnie opis z okładki, ale… no jakoś ciężko mnie zachwycić
romansem i raczej wybieram je ostrożnie. Mam raptem dwie czy trzy autorki, po
których romanse sięgam z dużą dozą pewności. Jedną z nich jest Mona Kasten. Pisałam tu już o jej serii Again
(recenzje ---> KLIK!) oraz o dwóch
tomach trylogii Maxton hall (recenzje
---> KLIK!), a dziś przychodzę do was z opinią o Save us, czyli finałowym
tomie historii Ruby i Jamesa.
„(…) Czy mogą ocalić siebie? A
może zniszczą się nawzajem?
Ruby jest w szoku: została
zawieszona przez Maxton Hall College. A co najgorsze, wszystko wskazuje na to,
że odpowiedzialny za to jest nikt inny, tylko James. Ruby nie może w to
uwierzyć - nie po tym, przez co przeszli razem.
Oboje muszą się zastanowić, czy
światy, w których żyją, nie są dla siebie zbyt odległe...”*
Właściwie to zacząć chce od tego, że ta książka nie jest tylko
historią Ruby i Jamesa. Tak jak w drugim
tomie pojawiło się parę nowych perspektyw, a Mona Kasten rozbudowała kilka
wątków pobocznych, tak tutaj robi się tego jeszcze więcej i moim zdaniem jest
to ogromna zaleta tej książki. Nie musimy męczyć się z parą głównych
bohaterów 24/7, a postacie drugoplanowe nie stanowią jedynie nijakiego tła dla
miłosnych perypetii Ruby i Jamesa. Często jest przecież tak, że romans się nam
wlecze, bo autor na siłę rozwleka historię, która spokojnie zmieściłaby się w
jednym tomie, na trzy części „bo te trylogie to takie fajne są, tak ładnie na
regale wyglądają”. Pełno jest jakichś chorych, nielogicznych zwrotów akcji,
kłótni o dupę Maryny i innych zapchajdziur. Mona Kasten napisała trylogie, w której według mnie nie uświadczycie
ani jednego zapychacza. Autorka żongluje historiami czterech par i robi to
bardzo zgrabnie. Urywa rozdziały w takich momentach, że człowiek po prostu musi
dowiedzieć się, co stanie się dalej. Żeby jednak dojść do kolejnego rozdziału z
kontynuacją wątku X, trzeba przejść przez rozdziały z wątkami Y i Z, które
również urywają się w jakimś kluczowym momencie, więc siłą rzeczy chce się
czytać dalej i dalej… i tak koło się zatacza.
Mi w Save us najbardziej
podobał się wątek Alistaira i Kesha.
Trochę żałuję, bo było go bardzo niewiele, za to wydał mi się on
najintensywniejszy – w tych kilku
rozdziałach Kasten skumulowała taką dawkę emocji, że czytałam je z zapartym
tchem.
Z kolei wątek Ruby i Jamesa
w tym tomie był dla mnie jakiś taki stonowany. Nie nudził mnie, w żadnym razie,
ale nie był już tym najistotniejszym (dla mnie ;)). Związek głównych bohaterów
był po prostu już na tym takim stabilnym, pewnym etapie, na którym ja jako czytelnik
nie trzęsłam się o to, że zaraz im wszystko pieprznie. Traktowałam ten wątek
jako coś, co spaja całą historię i było taką podporą, wokół której kręciły się
nowe, dopiero rodzące się (lub odradzające się) wątki. W tym tomie problemy głównych bohaterów były takie… „z zewnątrz”, nie
spowodowane przez nieporozumienia w związku, zdrady, alkohole, szmery, bajery,
i takie tam. Wydaje mi się, że wynika to
z rzeczy, która w romansach jest prawie że niespotykana - tutaj bohaterowie ze sobą ROZMAWIAJĄ. Poważnie.
Nie wiem, może to ja mam pecha do tego gatunku, ale przeważnie trafiam na
historie, w których wszystkich kłótni i dramatów można by uniknąć,
wystarczyłoby żeby ona łaskawie powiedziała o co ma focha, on miał szansę
wyjaśnić, że laska którą obejmuje na zdjęciu to jego kuzynka, itd. zawsze mnie
jakoś ten brak dialogu irytuje. Tutaj czułam komfort śledzenia losów zarówno
Ruby i Jamesa, jak i pozostałych bohaterów, ponieważ potrafili oni usiąść i
przegadać dany problem.
Nie chcę opisywać wam szczegółowo każdego z pozostałych wątków i moich
odczuć odnośnie nich. Kasten kontynuuje
tu opowieść o relacji Lydii i
Grahama, pojawia się też dalsza
część rodzącego się romansu pomiędzy siostrą Ruby a jedną z męskich postaci.
Obok tych wszystkich romansów,
które o dziwo nie przyprawiają mnie o tęczowego bełta (a wręcz przeciwnie – są przyjemnie
przyziemne, sensowne i pozbawione zbędnej cukierkowości) toczy się wątek dotyczący firmy Beauforta. Czy był on ciekawy? Bardzo. Czy był on odskocznią pozwalającą
niejako odsapnąć od miłosnych perypetii uczniów Maxton Hall? Jak najbardziej.
Czy był on przewidywalny? No, trochę był. Ja już na początku drugiego tomu
czułam, że coś mi tu śmierdzi. Pod jego koniec miałam wrażenie, że domyślam się
źródła smrodu. No i intuicja mnie nie myliła – to było do przewidzenia. Nie jest to jednak wcale jakiś spory minus –
w obliczu tego, ile przyjemności dała mi lektura Save us jestem gotowa przymknąć oko na to, że przewidziałam te
kilka twistów fabularnych ;).
Nie mogę jednak przepuścić
tego, ile w tej książce jest literówek! Kurcze, coś tu nie siadło z korektą i
to kłuło w oczy. Gdyby baboli było kilka, to pewnie bym sobie darowała
pisanie tu o tym – zdarza się. Ale niestety, było ich na tyle dużo, że nie mogę
ich pominąć w mojej recenzji.
Co jeszcze, co jeszcze…? (tu ujawnia się mój brak notatek wynikający z
zaczytania się w Save us – hańba!) O!
Wartości! Podoba mi się to, jak Kasten
przemyca smaczki w swoich książkach – tak poprzednich, o których już
pisałam, jak i tej. Pojawia się tu np. motyw
tolerancji osób innej orientacji seksualnej. Mamy możliwość poznać Ember –
siostrę Ruby, która prowadzi bloga mającego pokazać ludziom, że osoby przy
kości nie są gorsze, że mogą świetnie wyglądać i że kilogramy nie mają wpływu na charakter, więc nie powinniśmy oceniać po
wyglądzie. Jest też porównanie dwóch
zupełnie innych rodzin – rodziny Ruby, która nie ma wiele pieniędzy, a mimo to jest bardzo szczęśliwa i
kochająca; oraz rodziny Jamesa, w której kasa wylewa się z domu kominem, co
wcale nie daje nikomu szczęścia. Jest też motyw
tego, jak różne podejście może mieć szkoła do dwójki uczniów – jednego „przeciętnego”,
drugiego zaś regularnie załatwiającego spore datki na rzecz szkoły. To nie
są wszystkie „smaczki”, ale… nie będę zdradzała wam wszystkich, no halo! ;) W
każdym razie Mona Kasten bardzo zgrabnie wplata je w opowiadaną historię i subtelnie skłania czytelnika do refleksji.
Nie wiem, co jeszcze mogę dodać, aby zachęcić was do sięgnięcia po tę
serię. Nie łatwo jest trafić na naprawdę dobry, przemyślany romans, który nie
opiera się jedynie na przystojnym amancie, zazwyczaj szarawej głównej bohaterce
i opisach ich bezsensownych sprzeczek. Mona
Kasten umie jednak ominąć wszystkie te drażniące schematy. Seria Maxton Hall jest przemyślana,
dopracowana, wciągająca i warta poświęcenia jej swojego czasu. Bohaterowie są
jacyś, a przy tym są przyjemnie normalni. Są tacy, że czytając masz wrażenie,
że mogliby spokojnie żyć w naszym świecie, mógłbyś minąć ich na chodniku albo
spotkać w kawiarni. Jeśli miałabym
polecić wam jakiś romans – poleciłabym właśnie tę serię. Save me było przyjemnym początkiem. Save you okazało się miłym zaskoczeniem, pokonującym klątwę
drugiego tomu. Save us natomiast jest
świetnym zwieńczeniem całości. Czego więcej można chcieć od trylogii? ;)
Łapka w górę: kto z was
zamierza sięgnąć po historię (nie tylko) Ruby i Jamesa? A może już jesteście po
lekturze tej serii? :D
Buziaki!
Ula ;*
Tytuł oryginału: Save us
Cykl: Maxton Hall (tom 3)
Tłumaczenie: Ewa Spirydowicz
Wydawnictwo: jaguar
Liczba stron: 351
Data Premiery: 19 czerwca 2019
*źródło opisu: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/4880025/save-us
Ta seria jeszcze przede mną, ale na pewno zrobię sobie z nią maraton czytelniczy. 😊
OdpowiedzUsuńCzytałam tę trylogię i bardzo mi się podobała. Kasten przedstawiła naprawdę przyjemną historię z fajnymi bohaterami. Choć przyznam szczerze, że chętnie zobaczyłabym również rozwinięcie historii postaci drugoplanowych!
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam całość i zgadzam się z tym, że rozbudowanie historii bohaterów drugoplanowych wychodzi powieści na dobre. Oczywiście kibicowałam Alastairowi i Keshowi, ale Wren i Ember też mnie oczarowali. :)
OdpowiedzUsuń