Czołem Smoczyska!
Czemu dobre historie tak szybko się kończą? Grrr, to powinno być
zakazane! Dziś przybywam do was z misją zachęcenia was do sięgnięcia po
trylogię Wojny lotosowej autorstwa Jay’a Kristoffa, a kusić będę was jej
wielkim finałem (oczywiście bez spoilerów!), czyli Głoszącą kres.
MIŚKI! Pojęcia nie miałam jak sklecić opis, a więc poniższy tekst odznaczony kursywą to opis okładkowy - jeśli jeszcze nie czytaliście poprzednich tomów radzę przejść prosto do samej opinii o książce :)
"Oto nadszedł kres świata, który znali. Wraz ze śmiercią Aishy przestała istnieć dynastia Kazumitsu. Zdziesiątkowana rebelia Kagé – niegdyś zaciśnięta pięść, teraz ledwie kilka wyłamanych palców – targana jest wewnętrznymi konfliktami. Jej przywódca, Daichi, siedzi w więzieniu zdany na łaskę Gildii Lotosu.
Gildia, od lat zatruwająca kraj, chce sięgnąć po władzę absolutną na siedmiu wyspach Shimy, posługując się nowym szogunem – Hiro – jak marionetką. Z armiami klanów Tygrysa i Feniksa oraz Miażdżycielem – najpotężniejszą bronią, jaką kiedykolwiek stworzono - wydaje się niepokonana. Czy ktokolwiek rzuci wyzwanie takiej sile?
Oczy wszystkich zwrócone są na Yukiko, tancerkę burzy, zabójczynię szoguna. Chaos i wojna domowa to jej dzieło. Ale jeśli ktokolwiek może ocalić Shimę przed zagładą, to tylko ona wraz z Buruu, wiernym tygrysem gromu u boku. Pytanie: co – czy też kogo – będzie musiała poświęcić dla zwycięstwa?
Sojusznicy, którzy atakują znienacka. Niegdysiejsi wrogowie, którzy stają do walki ramię w ramię. Wojna Lotosowa właśnie się rozpoczęła. I nie oszczędzi nikogo."*
Zacznę nie po bożemu, bo zacznę od… końca. Matko i córko, to co się dzieje w
zakończeniu tej książki ciężko jest ubrać w słowa. Wiecie,
przeważnie jest tak, że zaczynając trylogię mamy jakieś tam przeczucie jak to
się zakończy, zwykle schematy jednak biorą górę, przynajmniej w jakimś stopniu.
W Głoszącej
kres Kristoff pokazał, że jednak da się uciec od utartych ścieżek i
sprawić, że czytelnik będzie zbierał szczęki z podłogi i raz po raz zadawał
sobie pytanie: „co tu się właśnie porobiło?!”. Ja zadałam sobie to pytanie
niejednokrotnie do tej pory nie
znalazłam jednoznacznej odpowiedzi. To,
co mnie rozłożyło na łopatki to fakt, że przez dwa (no nie oszukujmy się, grubiutkie)
tomy Wojny lotosowej ani razu nie pomyślałam o tym, że ta historia może
zmierzać do takiego zakończenia. Przez myśl mi ono nie przeszło! Owszem,
spodziewałam się walki… ale na zupełnie innym poziomie. A tymczasem… o luju, no
nijak tego nie przewidziałam i nawet nie jestem zawiedziona moim brakiem
domyślności (jest takie słowo? Word mi go nie skreśla, to chyba być musi xD),
bo tego nie szło przewidzieć! Jeśli nie
widzicie nadal powodów, aby sięgnąć po
Trylogię wojny lotosowej, to właśnie (taką mam nadzieję) go dla was
znalazłam: zakończenie tej serii warte jest wszystkiego, jak słowo daję.
No, to teraz możemy już troszkę ochłonąć, chociaż nie do końca ;). Na zaskoczeniu w postaci zakończenia
trylogii bowiem Kristoff nie poprzestał. Nie mogę niestety wypowiedzieć się
w tym poście o poszczególnych postaciach, bo zdradziłoby wam to kogo musieliśmy
pożegnać w poprzednich częściach, wyjawiło już odkryte spiski i intrygi, a być
może nakierowało was na trop tych, które światło dzienne ujrzą dopiero w Głoszącej kres. Mogę jednak powiedzieć,
że Kristoff tak tu namieszał, tak wiele
rzeczy i wątków wywrócił do góry nogami, że niejednokrotnie musiałam
przestawiać znienawidzone postacie na stronę tych, które pokochałam i na
odwrót. Gwarantuję wam, że nie będziecie się nudzić podczas czytania. Ta
historia jest napisana tak dobrze, tak drobiazgowo zadbano w niej o sensowne
wyjaśnienia wszystkich zjawisk, tak misternie je ze sobą połączono, że lektura
jest prawdziwą przyjemnością. Poważnie.
Serce pękało mi przy czytaniu
niejednokrotnie i to w najmniej oczekiwanych momentach. Bo wiecie, wszystko
mi wskazywało na to, że będzie schematycznie, że bohater X zaraz zaciuka
bohatera Y, że dobro zwycięży, blaa blaaa…. BUM! Nic z tego Moi Drodzy! Jay Kristoff to trochę taki George R.R.
Martin, tylko zamiast smoków ma gryfy, a zamiast Westeros są wyspy Shimy.
Autor nie boi się zabijać istotnych postaci, nie faworyzuje ani tych złych, ani
tych dobrych. W Głoszącej kres ludzie są sobie równi i o tym kto zwycięży nie
decyduje to, kogo czytelnicy lubią bardziej. Na wygraną wpływają tu sensowne
rzeczy, takie jak przewaga liczebna, najzwyklejsza w świecie tężyzna, siła,
spryt… no, i może troszkę uśmiech losu. W końcu Kitsune dba o swoich ;). To ogromnie mi się podobało, ta niepewność
o to, czy moi ulubieńcy którym kibicowałam całym serduszkiem dożyją epilogu.
Nareszcie trafiłam na książkę, w której drżałam o losy bohaterów. Brawo!
A skoro już o tej zwykłości mowa… jakoś umknęło mi to w poprzednich
recenzjach (do których odsyłam was TUTAJ i TUTAJ ;)), pojęcia nie mam czemu. Główna bohaterka, Youkiko jest… zwyczajna.
Bo zwykle jest tak, że kiedy dziewczyna staje na czele rebelii to z marszu
dostaje super moce, nagle opanowuje sztuki walki w ułamku sekundy, staje się
genialnym strategiem, no a na dodatek zupełnie nie widzi problemu w tym, żeby
skoczyć w ogień w imię wyższego dobra. A
jak to jest z Youkiko? No dobra, ma arashitore i potrafi wkradać się do
umysłów ludzi i zwierząt, ale mimo to nie bije od niej blask zajebistości.
Dziewczyna odnosi rany, popełnia błędy i najzwyczajniej w świecie boi się
wojny, którą sama zaczęła. To jest takie
typowo ludzkie, jej postać jest wykreowana bardzo realistycznie i po prostu… ja
ją kupuję. Nie zgadzam się z każdą decyzją, jaką podjęła, niekoniecznie ją
lubię i chyba właśnie dlatego wydaje mi się, że jest to tak ciekawa bohaterka.
W końcu nie ma ludzi, których lubilibyśmy w stu procentach, nie ma ideałów i
Youkiko też takim ideałem nie jest.
Czy mam jakieś „ale”? Może
jedno, takie malutkie. Zakończenie, o
którym mówiłam na początku było niesamowite, to nie ulega wątpliwości, ale momentami
ta epickość opisów walk, lejącej się krwi, płonących statków, walczących
żołnierzy i czort wie czego jeszcze mnie przytłaczała. Wydawało mi się, że
jest tego zbyt wiele. Jednak to akurat kwestia moich preferencji po prostu ciężko jest napisać opis
wojny/walki, który usatysfakcjonował mnie on w stu procentach, bo albo krwi,
trupów i patosu jest za mało… albo tak jak w przypadku Głoszącej kres, zbyt wiele. Ale jeśli wy lubicie epickie opisy, to
mój minus będzie dla was plusem i nie lada gratką ;).
No chyba nie muszę mówić, że
polecam wam tę książkę, jak i całą trylogię, prawda? Jay Kristoff odwalał
kawał niewyobrażalnie dobrej roboty. Przygotowanie, które z pewnością poprzedzało
pisanie Wojny Lotosowej musiało zająć mu kupę czasu. Wykonanie jest dopięte na
ostatni guzik. I o ile przy poprzednich
tomach widziałam jakieś większe lub mniejsze minusy tak tutaj? Tutaj wręcz na
siłę doszukałam się przesadzonego patosu. Poważnie, w moich (cholernie
chaotycznych tym razem) notatkach nie znalazłam ani jednej rysy na Głoszącej kres. A więc ten… polecam, jak bum cyk cyk i usialalala! <3
To jak, przekonałam was? Mam
nadzieję, że tak :D A jeśli nie, to dajcie mi znać w komentarzach - znajdę was i przekonam osobiście!
Buziaki ;*
Ula
Tytuł oryginalny: Endsinger
Tłumaczenie: Jakub Radzimiński
Cykl: Wojna Lotosowa (tom 3)
Data premiery: 6 czerwca 2018
Ilość stron: 608
źródło opisu: https://www.empik.com/wojna-lotosowa-tom-3-gloszaca-kres-kristoff-jay,p1195777229,ksiazka-p
Nie mogę się doczekać, kiedy zasiądę do czytana całej tej trylogii za jednym zamachem, bo leży u mnie na półce i czeka póki co ;)
OdpowiedzUsuńMam pierwszy tom i to nawet w dwóch różnych wydaniach, więc już czas najwyższy się za niego zabrać :-D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Ach, a przede mną jeszcze "Bratobójca"! Na szczęście oba tomy czekają już u mnie na półce, więc będę mogła się za nie szybko zabrać. Po przeczytaniu tych wszystkich recenzji czuję, że ta trylogia naprawdę będzie epicka. :D
OdpowiedzUsuńO kurczaczki, szykuje się świetna trylogia. Trzeba się rozejrzeć za pierwszym tomem!
OdpowiedzUsuńMnie przekonałaś absolutnie, już nawet wczesniej byłam przekonana, bo szykuje się kawał epickiego czytadła. Poczekam tylko na urodziny do września, żeby zebrac wszystkie cześci :D
OdpowiedzUsuńmrs-cholera.blogspot.com
Na swojej półce mam na razie dwa tomy tej trylogii i niedługo zamierzam się za nie zabrać, ponieważ wszyscy bardzo chwalą :)
OdpowiedzUsuńOj nie mój typ :P
OdpowiedzUsuńMimo że zewsząd docierają do mnie pochwały tej trylogii, jakoś wciąż nie mogę się przekonać. To chyba zwyczajnie nie jest mój typ książek. Choć piszesz o tej serii tak, że aż by się chciało chociaż spróbować, więc... kto wie? Może kiedyś się skuszę! :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam cieplutko!
BOOKS OF SOULS
Raczej nie dla mnie choć recenzja jak zwykle cudowna ;)
OdpowiedzUsuńOj nie moje klimaty ;) może innym razem :)
OdpowiedzUsuńJeśli tam są gryfy, to czym prędzej dodaję tę trylogię do listy do przeczytania. A epickie opisy walk na pewno nie zaszkodzą.
OdpowiedzUsuń