Czołem, Rybki!
Borze szeleszczący listkami na gałązkach, jakie to było pieruńsko
nudne! Postaram się więc, żeby przynajmniej moja opinia nudną dla was nie była.
Umówmy się – wyrobiłam normę znudzenia na ten miesiąc za siebie i za was, ok?
To teraz chodźcie, opowiem wam o Dwunastu żywotach Samuela Hawleya
autorstwa Hannah Tinti.
(Wrzucam wam tu po prostu opis z okładki, bo w recenzji będę się
odnosiła do jego fragmentów ;))
„Opowieść o cenie, jaką jesteśmy
gotowi zapłacić, by chronić swoich najbliższych.
Samuel Hawley nie przypomina
innych ojców w Olympus, w stanie Massachusetts. Jako typ samotnika, od wielu
lat wiedzie życie uciekiniera. Swoją ukochaną córkę Loo również skazał na życie
w drodze. Egzystencja upływa im na ciągłym przemieszczaniu się między jednym a
drugim motelem, w wiecznym napięciu. Kiedy Loo wkracza w wiek nastoletni
osiedlają się w miasteczku rodzinnym jego nieżyjącej żony. Ojciec szybko
odnajduje tam pracę, jednak Loo niełatwo przychodzi zaakceptowanie nowej
rzeczywistości.
Z czasem dziewczyna, która nigdy
nie miała okazji poznać swojej matki, zaczyna poszukiwać prawdy na jej temat.
Okazuje się, że świat wokół niej skrywa tajemnice dotyczące życia, jakie wiedli
jej rodzice. Widzialnym świadectwem historii jest dwanaście blizn szpecących
ciało jej ojca. Każda jest też wspomnieniem: tego, gdzie był, mrożących krew w
żyłach przygód, chwili, gdy odnalazł miłość, by zaraz znów ją utracić, ale
przede wszystkim świadectwem tego, że mimo usilnych prób nie może uwolnić się
od przeszłości.
W miarę jak Loo odkrywa historię
rodziców, która okazuje się mroczniejsza niż mogła przypuszczać, demony z
przeszłości ojca zaczynają nękać również teraźniejszość. Ojciec i córka będą
musieli wspólnie stawić im czoła.”*
Zacznę od tego, co dla mnie stanowiło spory zawód już od pierwszych
rozdziałów, czyli od konstrukcji, jaką
wymyśliła sobie autorka. W opisie czytamy, że: Z czasem dziewczyna, która nigdy nie miała okazji poznać swojej matki,
zaczyna poszukiwać prawdy na jej temat. Okazuje się, że świat wokół niej skrywa
tajemnice dotyczące życia, jakie wiedli jej rodzice. Widzialnym świadectwem
historii jest dwanaście blizn szpecących ciało jej ojca. No, to podstawmy sprawę jasno: w książce
nie ma opisanych praktycznie żadnych prób „poszukiwania prawdy” przez Loo. Dwanaście żywotów… dzieli się na dwa rodzaje rozdziałów – połowa dzieje się
w teraźniejszości, kiedy to Loo jest już nastolatką, a druga połowa to
retrospekcje z życia jej ojca. Każda z retrospekcji to osobny rozdział
opowiadający po kolei historię kolejnych ran na ciele Hawley’a. I nie, to nie
działa tak, że dajmy na to Loo znajduje jakieś poszlaki, następuje iskra, nad
głową dziewczyny zapala się żaróweczka i przenosimy się do przeszłości jej
ojca. To są po prostu wtrącane od czapy
rozdziały z przeszłości i Loo wcale nie staje się w tym czasie bogatsza o
wiedzę, jaką my zyskujemy czytając je. Ona sobie żyje wcale nie poznając
prawdy o swoim ojcu. Dopiero heeeen, heeeen na końcu książki w pewnym momencie
dowiaduje się skąd wzięły się niektóre z ran Hawley’a, a i to po prostu ktoś
jej mówi na poczekaniu i nawet nie dostajemy przytoczonego dialogu, a jedynie
wzmiankę, że bohater X opowiedział jej historię Y. Nie tego się spodziewałam po opisie. Liczyłam na jakieś śledztwo, na
łączenie tropów, domyślane się faktów, na dreszczyk emocji. Dostałam podane na
talerzu retrospekcje, które były totalnie odseparowane od historii głównej
bohaterki.
Lećmy dalej z opisem: W miarę
jak Loo odkrywa historię rodziców [już ustaliliśmy: Loo niczego nie
odkrywała, ale ok] (…), demony z
przeszłości ojca zaczynają nękać również teraźniejszość. Ojciec i córka będą
musieli wspólnie stawić im czoła. I znów
– przeliczyłam się. Miały być demony przeszłości i stawianie im czoła. Był jeden
rozdział, w którym na kilkunastu stronach demony zostały ekspresowo pokonane i
po płaczu. Współpracy ojca z córką było w tym tyle, co nic. O wiele więcej
znalazło się tam szczęścia i przypadku. Przez większość rozdziałów z „teraźniejszości”
Hawle’y po prostu sprzedawał małże, sprawdzał czy okna i drzwi w domu są zamknięte
i okazjonalnie obijał mordy tubylcom (a potem pił z nimi na zgodę). Tak
prezentuje się kwesta demonów, które niby miały go nękać.
Wiecie, co mnie totalnie zadziwiło?
Moja obojętność wobec tej historii. Serio, oprócz potwornego znudzenia i
wrażenia, że tracę swój czas na tę książkę, nie czułam właściwie nic. Bohaterowie byli tak mdli i nieciekawi, że
było mi obojętne, czy zginą, czy będą szczęśliwi, czy nie. Niby co drugi
rozdział dostawałam strzelaniny i pościgi, ale skoro wiedziałam, że Hawle’y ma
się dobrze i w czasie rzeczywistym pewnie pije piwo z rybakami albo zbiera
małże, to nawet przez myśl mi nie przeszło żeby przejąć się tym, że do niego
strzelają, albo że tonie czy cokolwiek. Loo
z kolei była jakaś taka… nie wiem, dziwna. Nieprzyjemna. Nie do lubienia. Aspołeczna,
chociaż to akurat miało sens – trudno umieć w relacje międzyludzkie jeśli ma
się takiego ojca. W każdym razie to jej
do bólu przeciętne życie pozbawione jakichkolwiek interesujących wydarzeń (No,
może przesadzam. Przez chwilę zaciekawiła mnie jej relacja z Marshallem- jedyną
postacią w całej książce, która wzbudziła moją sympatię) sprawiło, że wolałam obserwować cień rzucany na ścianę, niż czytać.
Dawno nie spotkałam się z bohaterami, wobec których czułam tak niewiele emocji –
nieważne czy pozytywnych, czy negatywnych. Jakichkolwiek.
Myślę, że na mój stosunek do tej historii wpływ miały też opisy, które w wielu przypadkach były – w
mojej opinii – zupełnie zbędne. Hannah Tinti w trakcie spotkania z wielkim mafiozo
poświęca cały akapit na to, aby opisać jakie ciasta przyniosła kelnerka, jak
wyglądała ich dekoracja z bitej śmietany i jakie miały nadzienie. Mamy tu zajmujący
praktycznie dwie strony opis wymiany opony w samochodzie (no, niecałe dwie, bo
jest to przetykane dialogiem… ale nadal, no ludzie!). krok po kroku. Serio. Jest
opis parasolki z banku oraz tego co trzeba nacisnąć, żeby się otworzyła i jak
wygląda cała ta czynność, jest pół strony o tym, jak kicha żona Hawley’a. I nie, ta informacja nie ma żadnego
praktycznego zastosowania, nie ma znaczenia najmniejszego. Ona po prostu jest. I
takich bzdet jest naprawdę od groma, a co jedna, to mniej istotna. Z jednej
strony chciałam je po prostu omijać. Z drugiej, kiedy raz spróbowałam to
okazało się, że na jedną stronę tekstu zostaje mi jakieś pięć linijek treści,
która ma znaczenie dla fabuły. I to nie
jest tak, że ja nie lubię opisów – lubię. Ale niech one coś wnoszą do historii.
Niech pozwalają mi wczuć się historię, poczuć klimat, wyobrazić sobie to, o
czym czytam. W innym wypadku są zwykłymi zapychaczami, które jedynie
przeszkadzają w lekturze.
Tym, co względnie trzymało mnie
przy tej książce, była „zagadka” śmierci żony Hawley’a. To, że oficjalna
wersja podawana w prasie, jakoby kobieta tak po prostu sobie utonęła w jeziorze
jest nieprawdziwa, to ja wiedziałam od początku. Nie miałam jednak za bardzo
pomysłu na alternatywę (bo przez większość książki nie dowiedziałam się o matce
Loo prawie niczego – pierwsza połowa to historia randomowych ran postrzałowych
Hawley’a z czasów przed poznaniem swojej żony, więc…), no więc czytałam, żeby
się dowiedzieć co to się tam tak naprawdę wydarzyło. No i jakieś +/- sto pięćdziesiąt
stron przed końcem się dowiedziałam. Po
pierwsze: mały plus dla autorki – takiego rozwiązania się nie spodziewałam.
Po drugie: duży minus dla autorki – to rozwiązanie było kretyńskie, a
zachowanie matki Loo zakrawa o przyznanie nagrody najgłupszej bohaterki ever. Po
trzecie: poznałam odpowiedź na jedyne pytanie, które jakkolwiek motywowało
mnie do dalszego czytania Dwunastu
żywotów… (chociaż „motywowało” to chyba za dużo powiedziane…). Po co więc
miałam czytać dalej? Dla mnie to wszystko spokojnie mogło skończyć się po tych
niespełna czterystu stronach.
Ale autorka zadecydowała inaczej i przyszło mi przeczytać
jeszcze dalszą część historii Loo i Hawley’a - to tu przyszły te wszystkie
demony z opisów i nastąpiło to całe poznawanie prawdy i w ogóle same fajerwerki.
Były strzały, były zgony, była krew i
były łzy… a ja to czytałam ziewając i czekając na tę utęsknioną ostatnią
kropkę. A gdy się doczekałam, poczułam ulgę, że to już koniec. To chyba nie najlepiej świadczy o książce…
Byłabym zapomniała! W porównaniu z tym, o czym już wam powiedziałam jest to drobiazg, nie mniej jednak... Potwornie drażniące jest to, że autorka z jakiejś paki mówi o postaciach, które już znamy i które bez problemu kojarzymy... pełnym imieniem i nazwiskiem. Może tylko ja tak mam, ale naprawdę nie widzę w tym sensu. Jak rozumiem podanie nazwiska za pierwszym razem, kiedy poznajemy danego bohatera, tak każde kolejne użycie nazwiska brzmi dla mnie po prostu nienaturalnie. Osobną kwestią jest tu przypadek Hawley'a, do którego wszyscy w książce mówią po nazwisku. Przecież on ma na imię Samuel, a to imię w pada w książce... Szczerze? Nie przypominam sobie, czy w ogóle padło. Poważnie. To trochę tak, jakby do waszego taty wszyscy mówili po nazwisku - bliscy, znajomi, sąsiedzi. Nie wiem, jakoś mi to zgrzyta.
Uważam, że ta opowieść miała w
sobie potencjał. To mogło być coś niesamowitego. Ale przez sposób, w jaki
autorka opowiedziała tę historię cały dramatyzm i wiążące się z nim emocje
poszły się kochać. Wiele rzeczy tu zawiodło. Liczyłam na historię o facecie od
brudnej roboty, skropionej krwią i podziurawionej pociskami. Myślałam, że
będzie zaskakująco, że będę wkręcona do bólu, jak to było do te pory było z
kryminałami i thrillerami od Papierowego Księżyca. Tymczasem nieoczekiwanie
znalazłam tytuł, który bezapelacyjnie stanie na podium w kategorii
najnudniejszych książek, jakie przeczytałam w 2019. Są jednak pewne plusy: ja
się z nim wymęczyłam, więc wy już nie musicie ;)
Tytuł oryginału: Twelve Lives of Samuel Hawley
Tłumaczenie: Andrzej Goździkowski
Wydawnictwo:Papierowy Księżyc
Liczba stron: 509
Data premiery: 20.11.2019
*źródło opisu: https://lubimyczytac.pl/ksiazka/4889594/dwanascie-zywotow-samuela-hawleya
O ja bardzo lubię zbędne opisy.
OdpowiedzUsuńTaki na przykład szczegółowy opis "majteczek" (nigdy: majtek) głównej bohaterki w trakcie próby rozpoczęcia kopulacji potrafi bardzo nakręcić czytelnika i pobudzić w nim ekscytację.
W końcu nic tak nie nakręca człowieka jak 75% bawełny, 15% poliestru, 10% elastanu, opis kąta pod którym pada cień lampy gorejącej obok jej dupska, liczba włosków oderwanych od gumki bielizny i umiejscowienie koloru jej bielizny w palecie barw fabr Dekoralu.
Mmm, uwielbiam to.
Dzięki za poświęcenie i szczerość w recenzji kochana. ☺
OdpowiedzUsuń