Cześć, Myszki!
Lubię sobie czasami przeczytać dobry romans. Taki lekki, ale
skupiający moją uwagę. Wciągający, ale pozbawiony niepotrzebnych twistów.
Łapiący za serducho, ale nie grający na najniższych, najprostszych emocjach.
Czy Bianca Iosivoni swoim First last kiss spełniła te
wymagania? Hmmm…
Elle Winthrop i Luke McAdams dwa
lata temu kiedy się poznali, obiecali sobie, że nie połączy ich nic więcej, niż
przyjaźń. Do tej pory ten układ się sprawdzał – ona mogła zawsze liczyć na
niego, on na nią. Wszystko jednak zacznie się zmieniać, kiedy Elle wyjeżdża na
przyjęcie zaręczynowe swojej siostry. Powrót do domu, w którym nie jest do
końca mile widziana wiele ja kosztuje. Kiedy z pomocą przybywa Luke, zostaje
wkręcony w udawanie chłopaka Elle. I choć oboje wmawiają sobie, ze to, co się
między nimi od tej pory dzieje nic nie znaczy, to… czy aby na pewno? Jak
potoczy się historia tej dwójki? Czy zaryzykują utratę przyjaciela i pójdą na
całość, czy też będą trzymać się wyznaczonych przed laty granic?
Dobra, zwykle mówię o tym na samym końcu, bo uważam to za najmniej
istotne… ale nie tym razem. Halo, Jaguar! Gdzie
się podziała korekta? First last kiss jest pełne baboli.
Połknięte sylaby, pominięte wcięcia akapitów, powtarzające się słowa, zaginanie
czasoprzestrzeni – do wyboru, do koloru. Nie jestem w tych kwestiach przesadnie
czepliwa, ale tutaj na dziesięć stron przypadał co najmniej jeden błąd, a
wielokrotnie było ich więcej. Nie powiem, mnie to w oczy kłuło. Tak więc
przestrzegam – jeśli jesteście na takie rzeczy wyczuleni, to zażyjcie sobie
przed lekturą coś na uspokojenie, zaparzcie meliskę albo uzbrójcie się w takiego
gniotka-antystrsa. Przyda się wam.
Na początku jakoś nie mogłam się w tę historię wkręcić. Trwało to
jakieś kilkadziesiąt stron, bo później czytanie szło mi już jak z płatka.
Myślę, że za ten początkowy brak pociągu do lektury odpowiedzialne mogą być bardzo rozległe opisy, które w moim
odczuciu często były zbędne. Autorka wiele razy rozpisywała się na temat
jakichś detali i drobiazgów, które nie miały większego wpływu na fabułę.
Krajobraz za oknem. Kształt mebli w
pokoju. Koncert przyjaciela Elle. Opis imprezy. Opis kolejnej (praktycznie
identycznej) imprezy. I tak dalej, i tak dalej. Dużo tego było, a gdyby wywalić te wszystkie niepotrzebne akapity tekstu,
to książka schudłaby o jakieś pięćdziesiąt stron. Albo i o sto, jak tak teraz o
tym myślę.
To, co podobało mi się bardzo,
to chemia pomiędzy głównymi bohaterami. Elle i Luke od początku stanowili
bardzo przyjemną i taką… ożywczą parę. Uśmiechałam się pod nosem czytając
dialogi z udziałem tej dwójki. Kibicowałam im, chociaż nie czułam jakiejś
specjalnej ekscytacji – historia sama w sobie była mocno przewidywalna.
Podobała mi się naturalność i lekkość
relacji łączącej tę dwójkę. Jedyne,
co mi tu trochę zgrzytało to… ich główna… „przeszkoda” na drodze do zostania
oficjalną parą. Nie wiem, może ja jakaś dziwna jestem, ale w momencie kiedy
wbijasz do chłopaka co rano na kawkę i jajecznicę, kiedy już nie raz się z nim
całowałaś, kiedy ewidentnie cię do niego ciągnie i widzisz, że jego ciągnie do
ciebie… no to jakoś nie bardzo rozumiem argument „nie możemy być razem, bo
wtedy nie będzie już moim najlepszym przyjacielem”. Nie mogłam tego kupić,
chociaż Iosivoni bardzo starała się mi to wyjaśnić i sprzedać. Dla mnie ten
argument jest po prostu inwalidą. Inna sprawa, że gdyby nie ten „problem”, to
całej historii by nie było ;).
W książce poruszone jest kilka
problemów wartych uwagi. Główna bohaterka boryka się z brakiem akceptacji ze strony swojej rodziny. Przez całą książkę
walczy ze sobą (chociaż nie jest to jakoś bardzo eksponowane, ale mnie
zadowoliło ;)) bo z jednej strony chce po prostu być sobą, z drugiej jednak ma
świadomość, ze będąc sobą nie spełnia oczekiwań stawianych jej przez matkę.
Luke z kolei musi stawić czoło
traumatycznym wydarzeniom przeszłości,
które co roku wytrącają go z równowagi i na nowo rozdrapują stare rany. Bianca Iosivoni pokazuje poprzez historię
Luka, że od przeszłości nie należy uciekać – trzeba się z nią zmierzyć i
przestać spoglądać wstecz, żeby móc w pełni żyć tym, co tu i teraz.
Podsumowując: czy First last kiss spełniło moje
oczekiwania? I tak, i nie. Z jednej strony pochłonęłam je w kilka wieczorów i
był to czas mile spędzony, lekki i przyjemny. Z drugiej jednak, nie wciągnęła
mnie ta historia tak, jak chociażby książki Mony Kasten czy Colleen Hoover.
Rozpraszały mnie błędy, momentami przelatywałam tylko wzrokiem przez kolejne
nieistotne opisy. Wdaje mi się, że jeśli ktoś lubi romanse i chce się wyluzować
przy lekturze i herbatce, to First last
kiss przypadnie mu do gustu. Jeśli jednak oczekujecie od romansu nieco
więcej, niż jedynie lekkiej historii, o której po tygodniu zapomnicie, to… no
nie wiem, ja bym poszukała czegoś innego (Kasten, totalnie! XD)
Tytuł oryginału: First Last Kiss
Tłumaczenie: Joanna Słowikowska
Cykl: First (tom 2)
Wydawnictwo: Jaguar
Ilość stron: 423
Raczej sobie odpuszczę. Lubię takie romansy, ale jak nie są tak dobre jak Colleen albo Mona, to zdecydowanie wolę sięgnąć po jakieś książki tych autorek, bo mam ich jeszcze sporo do nadrobienia :D
OdpowiedzUsuńKurcze, bo Mona i Colleen postawiły wysoko poprzeczkę 😅 Ta książka jest spoko, ale no... No nie wzbudza tylu emocji, co chociażby "Save" od Kasten xD
UsuńRzadko czytam romanse i jednak szukam takich, które naprawdę mają w sobie "to coś". Do lekkiego, odpreżającego czytania wolę inne gatunki :) Zdecydowanine ta książka nie będzie dla mnie w takim razie...
OdpowiedzUsuńNie zrobiła na mnie wrażenia ta książka
OdpowiedzUsuń