Wybaczcie brak zdjęcia, ale w wirze przygotowań nie zdążyłam wykonać niczego godnego publikacji :'(. Odpokutuję wkrótce ;) |
Hej Kurczaczki!
O jacież chromole, ale mam
urwanie głowy! W sobotę wybywam do cudownej, słonecznej Hiszpanii… przez
co teraz ledwo wyrabiam z oddychaniem, o ogarnianiu bloga już nie wspominając!
Dlatego przepraszam Was, że ostatnio nie zaglądam na Wasze blogi regularnie
– po prostu nie wyrabiam z przygotowaniami. Ale obiecuję poprawić się w
październiku ;) Wracam 15-ego, i gwarantuje, że się ode mnie nie opędzicie! Póki
co nie jestem pewna jak będzie z postami tutaj. Bo wiecie, wifi będzie… albo i
nie będzie. To samo tyczy się czasu wolnego. Ale postaram się wrzucić coś
chociaż raz w tygodniu :).
Ale ja nie o tym. Dziś mam dla Was recenzję czegoś mrocznego!
Przy pierwszym tomie tej historii miałam pewne zastrzeżenia (Nie wiesz o czym było w pierwszej części? KLIKEJ MIE, NIE GRYZĘ!). Czy drugi
tom okazał się lepszy, czy wręcz przeciwnie? Gorąco zapraszam Was na recenzję kolejnej
części trylogii Marie Lu, pt. Malfetto.
Drużyna Róży!
Jak ja nie lubię pisać o
kontynuacjach. Bo niby jak napisać opis tak, aby niczego istotnego Wam nie
zdradzić? :’( Nie mniej jednak spoilerów
się nie obawiajcie. Najwyżej zarys fabuły będzie skrajnie badziewny xD No
to lecim!
Spróbuję dać wam malutki smaczek stylu Lu w postaci cytatów ;) |
Po tym, co wydarzyło się Estenzii
Sztylety uciekają do Beldain, szukać pomocy u tamtejszej królowej, natomiast
żądna zemsty Adelina wraz z siostrą udają się do państwa-miasta Merroutas w
poszukiwaniu sojuszników. Jako swój pierwszy cel wybierają sobie Magiano –
chłopaka obdarzonego Mrocznym Piętnem, o którym jest głośno w całej Kenettrze.
Jednak przeciągnięcie go na swoją stronę okazuje się nie lada wyzwaniem, a
konsekwencje tego przedsięwzięcia będą wielkie.. i krwawe. Co takiego wydarzy
się w Merroutas? Kto jeszcze wesprze Adeline? Co stanie się z koroną Kenettry?
Och, jest tyle pytań… ale odpowiedzi musicie szukać w książce!
Dobra, tym razem nie używałam
karteczek, bo na samiutkim początku zabazgrałam całą. Wszystkie myśli spisywałam
w telefonie, i uwierzcie mi, jest tego sporo… ale postaram się nie rozgadać (co oczywiście może mi nie wyjść xD).
Może zacznę od samej historii stworzonej przez Marie Lu,
od pomysłu na Malfetto, bo to jest coś świetnego. Ostatnimi czasu na rynku
jest multum, ale to m u l t u m książek pisanych na wzór była apokalipsa/wirus/zaraza/kataklizm, świat uległ zmianom, jest
strona dobra i strona zła, główny/a bohater/ka w jakiś sposób chce pokonać tych
złych, wałczy i walczy, w między czasie się zakochuje, krew i flaki, czasem trochę
seksu, znów krew i flaki, zły umiera, dobro zwycięża, ślub, wesele i wszyscy
żyli długo i szczęśliwie. Przyznajcie, że mam rację. A wiecie co robi Marie Lu? Ona
bierze ten schemat i tak wypacza, tak nagina, tak nim gibie na lewo i prawo, że
coś pozornie znanego i oklepanego robi się wciągające, zaskakujące, wywołuje ciarki i szybkie bicie serducha.
Masakra, jakie Malfetto było dobre.
Jak mówi moja koleżanka: Ręka, noga, mózg
na ścianie. Serio. Tam nie szło
przewidzieć wydarzeń na dalej, niż pół strony. Na chwilę obecną mam tyle
hipotez co do losów Adeliny i tego, jak Lu zakończy tę trylogię, że na palcach
obu rąk nie zliczę! Zaraz wam to wyjaśnię lepiej, wszystko po kolei.
Sam styl autorki jest stale i niezmiennie zachwycający. Właściwie w
tej części dała popis swoich zdolności i to porządny. Opisy są powalające. Czytając zapominałam o Bożym świecie,
przenosiłam się do zardzewiałego, blaszanego baraku, z którego obserwowałam
toczącą się walkę. Słyszałam szum fal, stukot deszczu o blaszany dach, czułam
zapach mokrej ziemi… Mało jest autorów,
którzy potrafią tak bardzo pobudzić moją wyobraźnię, a Lu zrobiła to z palcem w
nosie. Coś cudownego.
Skoro już jestem przy opisach… to
nie mogę nie wspomnieć o tym, jak autorka przedstawiła morską bitwę. Nie mogę wdawać się w szczegóły, bo byłyby
spoilerami, ale musicie wiedzieć, że walka
była tak gwałtowna, akcja tak wartka i wciągająca, że nie potrafiłam odłożyć
książki. Czytałam to przeklęte Malfetto
do 2:00 w nocy z zapartym tchem, a
później i tak nie mogłam zasnąć, bo zakończenie było oczywiście okropne,
niedopuszczalne, i ja nie wiem jak Lu mogła mi to zrobić. To, co wyjawiła mi w ostatnim rozdziale zrodziło tyle pytań, tyle obaw
o dalsze losy wszystkich bohaterów, że… ughhh! No nie mogę nic więcej
dodać, bo mnie okrzyczycie za paplanie. Sami
sprawdźcie, koniecznie!
Co do bohaterów, to Lu i tu mnie
nie zawiodła. Postacie są
wielowarstwowe, tajemnicze, skomplikowane…. Tu nie ma żadnych statystów.
Każda postać jest istotna, każda
jest indywidualna, ma swoje własne plany i cele, do których
dąży. Bohaterowie Malfetto potrafią
być bezlitośni i przebiegli, wykorzystywać siebie nawzajem… Jednym słowem w świecie stworzonym przez Lu ludzie żyją
zgodnie z zasadą: Umiesz liczyć? Licz na
siebie.
Nadal najbardziej z całej
powieści intryguje mnie Teren.
Główny Inkwizytor jest tak zawzięty,
tak bezlitosny, ze czasami bałam się
czytać rozdziały widziane jego oczami. Bo ta bezlitosność nie ogranicza się do
innych. Teren przede wszystkim nie ma
litości dla samego siebie, i to jest fascynujące. Nie jestem w stanie
wyjaśnić wam o co chodzi z tą postacią, bo to jedna ze smaczniejszych zagadek,
której nie zamierzam wam zepsuć… ale Teren to naprawdę mistrzowsko wykreowany
bohater, nad którym warto się zastanowić, zatrzymać na chwilę i poświęcić mu
ciut więcej uwagi.
Główna bohaterka, czyli Adelina nadal jest świetna. Niczym nie przypomina tych pustych,
infantylnych laleczek z innych młodzieżówek. I nie chodzi mi o bliznę czy
brak oka. Ona jest po prostu twarda. Jej moc (nadal nie zamierzam zdradzać
wam na czym polega, bo to kolejny brzydki spoiler) zaczyna się jej wymykać.
Dziewczyna na naszych oczach traci
zmysły, wariuje, zabija samą siebie swoją potęgą… A potężna jest niesamowicie.
To, jak Lu ukazuje szepty w głowie Adeliny wywołuje ciary. Serio.
W tej części pojawia się też Magiano. Mam nieodparte wrażenie, że to
właśnie z jego pomocą autorka planuje złamać moje biedne serduszko w trzecim
tomie trylogii, ale nie wybiegajmy zbyt daleko ;). Magiano póki co najbardziej zasługuje na miano bohatera pozytywnego,
aczkolwiek też tak nie do końca. Chłopak jest obdarzony tak fascynującą mocą, że… no miód, malina i
fistaszki <3 Dodatkowo wnosi troszkę
światła w tę mroczną historię, wywołuje cień uśmiechu, pozwala na chwile
zapomnieć o burzy szalejącej w Kenettrze. Szczerze polubiłam tego
magicznego złodziejaszka :).
Oprócz tej trójki mamy jeszcze dwie królowe, mamy cały zastęp Sztyletów,
tytułową Drużynę Róży…. I naprawdę o każdym mogłabym się tutaj rozpisać, bo
każdy zasługuje na swój własny akapit…
ale chyba się powstrzymam ;). I tak już się o bohaterach rozgadałam. Zdradzę
jedynie, że Lu wzgardzi wszelkimi logicznymi prawami, i zmiażdży czytelnika,
spopieli na proch.
A na koniec… Wiecie co było w tej książce najlepsze? Najlepsze było to, że nie potrafiłam opowiedzieć się po
żadnej stronie. Nie umiałam i nadal nie
umiem zdecydować się kto w tym konflikcie miał rację, kto był tym dobrym. Z
jednej strony jest główna bohaterka – Adedlina,
która chce wyzwolenia dla innych malfetto, ale… ona wcale nie jest dobra. Szczerze mówiąc odnoszę wrażenie, że Drużyna Róży opowiada o walce zła ze
złem, bo… tu jest tyle mroku, tyle egoizmu i negatywnych emocji, tyle
ciemności, że nie sposób znaleźć jednego bohatera, który zasłużył by na miano
tego w pełni prawego, dobrego. Sztylety
niby też walczą o wolność dla malfetto… ale w takim razie czemu walczą z
Adeliną, która chce tego samego, co oni?
Niby są dobrzy, ale jednak jakoś nie do końca. Niby ich lubię, a jednak coś mi
tu zgrzyta. Chyba nie chciałabym takich wybawicieli. Jest jeszcze Teren – Naczelny Inkwizytor. Ten to
jest dopiero prze gałgan! W zasadzie to on jest przyczyną całej tej wojny (Shhhh, nic nie powiem), jest skrajnym hipokrytą, jest psychiczny,
szalony... a ja go lubię. Ba! Ja go rozumiem! I widzicie jakie to zawiłe?
Nawet nie wiem, czy cokolwiek zrozumieliście z tej recenzji… Bo nie potrafię
tego wyjaśnić. Wybaczcie :’(.
Tak więc podsumowując – z całego serducha polecam wam sięgniecie po
Malfetto! Drugi tom wynagradza
malutkie zgrzyty, które zauważyłam w pierwszej części. W Drużynie Róży nie ma problemów z chaosem w narracji, wszystko jest piekielnie dobre, piekielnie
mroczne i piekielnie mocne. Zupełnie
nie rozumiem, czemu w Polsce jest tak cicho o Marie Lu i jej książkach, bo naprawdę
są niesamowite!
A co z Wami? Skusicie się na mroczną opowieść? A może znacie już
niesamowitych malfetto? Albo pasujecie, bo to nie wasza bajka? Czekam na wasze
opinie pod postem!
Całusy :*
Q.
Za cudowną książkę dziękuję wydawnictwu Zielona sowa ;)
PS. Miśki mam pytanie! Macie
jakieś rady odnośnie lotu samolotem? Co zrobić, żeby nie było tak źle? Pomocy!
:’(