Strony

środa, 31 sierpnia 2016

Sierpniowe cyferki, czyli podsumowanie miesiąca ;)

Hej Szczypiorki!

O luju, jak ten czas szybko leci! Zdajecie sobie sprawę, że mija już drugi miesiąc  istnienia Drzwi do innego wymiaru? Znaczy się za sześć dni minie, ale shhhh! I tym sposobem pora na kolejny podsumowujący post, pełen książek i cyferek… ale przede wszystkim wdzięczności. 

Może zacznę od tej ostatniej. Kochani dziś chciałabym podziękować paru szczególnym duszyczkom. Zacznę od Kasi, Amerui i Sempry (Zawsze?), które w tym miesiącu współtworzyły ze mną cykl postów Co 4 głowy, to nie jedna. Dziewczyny dziękuję Wam za chęć do współpracy i poświęcony czas. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś stworzymy coś wspólnie ;). Kolejnym zbiorem cudownych duszyczek jest Książkoholikowa rodzinka! Mordki pozdrawiam Was z całego serducha (zakładam, że to czytacie xD), dziękuję za każdą radę i za te czasami postrzelone rozmowy. A, no i obiecuję nadal zasypywać Was GIFami i innymi patologiami z Internetów :D. I na koniec chciałabym posłać causa Marcinowi, który wykazuje nadludzką cierpliwość, słucha mojego paplania o książkach, naprawia mi laptopa, i regularnie ratuje cztery litery :D.  A! No i oczywiście chcę podziękować Wam wszystkim, którzy tu zaglądacie, czytacie, komentujecie, lub też nie komentujecie. Dziękuję Wam że jesteście i tworzycie wraz ze mną to miejsce!

Pora na zabawę w chwalipiętę ;P. Mój sierpień okazał się cholernie udanym miesiącem. Troszke niespodziewanie, bo byłam przekonana, że Drzwi są zbyt młodziutkie, udało mi się nawiązać aż trzy współprace –z księgarnią internetową Pan Tomasz, oraz wydawnictwami: Zielona Sowa i SQN. Gdybyście widzieli moją minę, gdy obok „odebrane” wyświetliła się ta magiczna „1”, która okazała się akceptacją propozycji współpracy <3. Ale zanim to się podziało na blogu doszło do nie tak znowu małego przemeblowania z pomocą Davon. Mam nadzieję, że podoba wam się tutaj, a jeśli macie jakieś uwagi – koniecznie dajcie mi znać w komentarzu! Chcę, żeby to miejsce rozwijało się i stawało coraz lepsze, a bez waszych spostrzeżeń jest to niewykonalne ;).

 Co jeszcze… ach tak, cyferki!

                                     BYŁO                  JEST               PRZYBYŁO
WYŚWIETLENIA:       4 546                 14 170             9 624
POSTY:                          28                     48                    20 
KOMENTARZE:           431                   1033                602
OBSERWATORZY:       35                     98                    63

Ja w to nie wierzę. Nie mam pojęcia jak to się dzieje, jakim sposobem Drzwi tak szybko się rozkręcają… ale chyba wymienię je na obrotowe, bo robicie mi niesamowity przeciąg Kochani! <3 

Co do książek, to przybyło mi ich siedem ;). Literki tanie nie są, więc pokażę wam je na zdjęciu, zdjęcia są tańsze:



Wszystkie są śliczne, ale na piedestał chciałabym wynieść tę trójkę:

Mój absolutny okładkowy numer jeden! Bez kitu, to chyba najładniejsza okładka tego roku! <3 SQN się spisał na medal!

Nawet gdyby Wyśnione miejsca były oprawione w kawał tektury, to trafiłyby na szczególną półeczkę w moim sercu, a z taką okładką... Miód, malina i orzeszki!
Gdybyście zobaczyli Malfetto na żywo... w niej coś jest, nie potrafię Wam tego wyjaśnić, ale... czuć ten Mrok <3



Opinie o trzech z nich już znacie, a już jutro planuję przedstawić wam cudownego Clovisa. Pozostałe będą pojawiały się z czasem ;).

No cóż, na dziś to wszystko, co mam Wam do przekazania ;). Raz jeszcze z całego serducha dziękuję wam za obecność, i proszę o rady co do zmian, jakie mogłabym tu wprowadzać :P 

Udanego września!
Q.

sobota, 27 sierpnia 2016

Kiedy jawa przychodzi we śnie


Hej ho Słoniki! 

Matkoboskoczęstochowsko to będzie trudne. To będzie trudny tekst, czuję to w zasadzie od kiedy weszłam jedna nogą w świat z książki. Jakiej? Moi Drodzy, zapraszam na moją recenzję Wyśnionych miejsc Breyy Yovanoff.

Zamówiłam je przedpremierowo, wyczekałam się jak głupia, i w końcu do mnie trafiły. Tyle że kiedy czekałam, w Sieci pojawił się ogrom przedpremierowych recenzji, które Wyśnione miejsca krytykowały w mniejszym, lub większym stopniu. Nie powiem, miałam obawy, że książka okaże się beznadziejna. I wiecie co? Nie mam zielonego pojęcia jaką książkę czytali krytykujący ją, ale moja… moja była obłędna, co zamierzam za chwilkę wszem i wobec udowodnić…. Ale najpierw wyjaśnię wam kto z kim i dlaczego ;).


Waverly jest idealna. Wzorowe stopnie, idealna fryzura, nienaganny strój, perfekcyjni znajomi. Wypisz, wymaluj dziewczyna doskonała. Ideał. Jednak nie do końca. Waverly nie śpi. Zamiast spać biega, uczy się, ogląda filmy… aż pewnego dnia postanawia uporać się z tym, stosując techniki relaksacyjne. Wiecie, liczenie owieczek, słuchanie szumu fal, i takie tam. Ku jej ogromnego zdziwieniu we śnie przenosi się do światu chłopaka, z którym chodzi na hiszpański. Marshall ma opinię buntownika, o stopniach godnych pożałowania, palacza i ćpuna. Nikt nie wie jednak czemu taki jest. Dopiero Waverly odkrywa jego tajemnice zjawiając się u niego co noc, rozmawiając z nim, poznając go. On również poznaje Waverly, tę prawdziwą, ukrytą przed światłem dziennym. Co wyniknie z ich wyśnionych spotkań? Czy gdy wzejdzie słońce nadal będą w stanie być ze sobą szczerzy? Jak potoczy się historia dziewczyny idealnej i chłopaka, którego stać na więcej? Przeczytajcie, a się dowiecie!

Może zacznę od tych całych snów, od pomysłu na tę historie. Przyznam szczerze, że spodziewałam się czegoś innego. Myślałam, że w książce nocne spotkania będą dominować, że dostanę historię pełną serduszek z, bądź co bądź, paranormalnym wątkiem. A tu zaskoczenie. Spotkań we śnie było zaledwie kilka, a bohaterowie przez większą część książki nie mieli ze sobą kontaktu. I normalnie bym była oburzona, bo przecież miała być magia, miały być spacery w snach… a tu klops. Ale wiecie… wcale mi to nie przeszkadzało. Książkę pożarłam. Zwykle w czasie czytania zapisuje swoje myśli, spostrzeżenia i uwagi na karteczce, żeby niczego nie pominąć w recenzji. Po lekturze Wyśnionych miejsc karteczka jest czysta Nie dlatego, że nie miałam żadnych przemyśleń czy uwag. Po prostu nie miałam czasu na zapisywanie ich, nie chciałam wychodzić nawet na sekundę z tamtego świata. 


Wyśnione miejsca skupiają się na hierarchii szkolnej, na kreowaniu swojego wizerunku, walce o pozycję w szkole. Tak, wiem, że brzmi to jak scenariusz filmu z młodą Seleną Gomez, ale nie dajcie się zmylić. Pierwszy raz taka historia mi się podobała, pierwszy raz nie drażniła, nie była jakaś skrajnie przerysowana. Chociaż podejrzewam, że nie każdy ją tak odbierze. Ja traktowałam ją bardzo osobiście, bo… kurczę, czytając czułam się, jakby ktoś opisywał nieco urozmaiconą historię mojego życia. Może nie wszystko się zgadzało, może było kilka niezgodności, ale chyba jeszcze nigdy nie czułam takiej więzi z jakąkolwiek bohaterką książki. Rozumiałam Waverly, bo znam takiego Marshalla, miałam za przyjaciółkę swoją własną Maribeth, znalazłam też moją Autumn… ale Wy nie wiecie, o kim ja mówię, więc przejdźmy do krótkiego opisu bohaterów Wyśnionych miejsc!

O Waverly co-nieco już wiecie. Dziewczyna jest bystra, ambitna, piekielnie inteligentna, i niesamowicie introwertyczna. Rozdziały przedstawiane z jej perspektywy są przesycone naukowymi ciekawostkami, dziwnym poczuciem humoru, sarkazmem, oraz myślami, które Waverly zachowuje dla siebie, komentarzami, których nie wygłasza. Polubiłam ją, nie denerwowała mnie… była jakaś taka autentyczna. Identyfikowałam się z nią, rozumiałam tę postać, i tylko czasami chciałam ją ochrzanić, ze jeszcze czegoś nie zrobiła… Ale jak się tak dłużej zastanowiłam, to dochodziłam do wniosku, ze sama też bym z pewnym decyzjami zwlekała, dokładnie jak Waverly.



Marshall był cudowny, miał dobre serce, był… Był mi bliski, znajomy. Troszkę było go mało, w książce dominował wątek Waverly, ale trudno. Chłopak miał przekichane, ale nie chciałabym mówić wam czemu. Nie wiem, czy byłby to poważny spoiler, może nie, jednak chyba wolicie sami rozgryźć tę postać ;).  W każdym razie chłopak, którego Marshall skrywa pod osłoną alkoholu, narkotyków i mituwisizmu jest cudowny. Każda dziewczyna chciałaby takiego Marshalla, gwarantuje wam. Ale tu nie ma jakiegoś przerysowania, czy sztuczności. To jest wszystko prawdziwe, i to właśnie jest niesamowite. 

Muszę wspomnieć o pozostałych bohaterach, bo Yovanoff odwaliła kawał dobrej roboty kreując postacie drugoplanowe. Serio, rzadko trafiają się książki, w których postacie poboczne są tak dopracowane, tak starannie stworzone. 
Mamy tutaj Maribeth, najlepszą przyjaciółkę Waverly, której celem jest stanie się królową szkoły. Dąży do celu po trupach i nie ogląda się wstecz. Jest wyrachowana, bezlitosna, aż ciśnie mi się na usta słowo na S. Waverly znaczy dla niej tyle, co nic. Jest jej przydatna, bo umie planować, bo jest inteligentna i potrafi zauważyć pewne rzeczy. 
Mamy też Ollie’go, najlepszego przyjaciela Marshalla. Pierwsze określenie, jakie przyszło mi do głowy, gdy poznawałam tę postać, to anioł stróż. Ollie troszczył się o wszystko i wszystkich, zawsze znajdywał czas na pomoc innym, martwił się o Marshalla, i nie zostawiał go w potrzebie. Ze świecą szukać takiego przyjaciela! 
Ale moje serducho zdobyła Autumn. Ta dziewczyna przewijała się przez książkę sypiąc inteligentnym humorem, szczerymi do bólu komentarzami i swoim charakterkiem. Była cudowna, i bardzo mi kogoś przypominała. 
Generalnie Yovanoff za każdą jedną postać z Wyśnionych miejsc należy się medal. A może nawet pomnik..?


Cała książka jest napisana obłędnie lekko, przyjemnie i z humorem. Czyta się ją z uśmiechem na twarzy. Ilość zaznaczonych cytatów mnie przeraziła (zaraz będę musiała z prawie 30 wybrać 4 albo pięć, które tu zamieszczę -,-). Te wszystkie naukowe słówka nie przytłaczają, a ciekawią. Mnie ciekawiły. 

Wyśnione miejsca lądują na honorowym miejscu w moim sercu i biblioteczce. Mam przeczucie graniczące z pewnością, że nie raz wrócę do historii Waverly i Marshalla. Gorąco polecam wam tę książkę! Jest cudowna, zabawna, inteligentna, skłania do przemyśleń i zapada w pamięci… ale sprawdźcie sami! 

I jak? Czytaliście już Wyśnione miejsca? Może dopiero macie je w planach, albo pasujecie, uważacie, ze to nie dla was? Czekam na Was w komentarzach!

Buziaki ;*
Q.

piątek, 26 sierpnia 2016

Patrząc zielonymi oczyma ;)


Hej Promyczki!
Tak jak mówiłam, dziś znów zabieram Was do podziemnego świata, do Livii, Ingiela, Serpa, i... pewnego tajemniczego posiadacza niezwykłych, zielonych oczu ;). Miłego czytania!

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Wybawienie.

W drzwiach Białej Sali stało wybawienie, i wgapiało się w niego szeroko otwartymi, miodowymi oczyma, z otwartą buzią. Szybko jednak zdało sobie sprawę, że musi wyglądać komicznie, bo zamknęło usta, i zacisnęło je w cienką linię. 

Właśnie wysłuchiwał niemiłosiernie nudnego sprawozdania, które raz na dwa tygodnie zdawał mu Erys. Starszy mężczyzna, chociaż na co dzień tryskał humorem, to w kwestii swoich obowiązków był bezlitosny. Bezlitośnie, do szpiku kości  n u d n y. „Chwała Bogini, że zesłała mi tę istotę!” – pomyślał.

Wybawienie przybrało postać dziewczyny o długich, ciemnobrązowych, poczochranych włosach, złocistej cerze, i nosie przyozdobionym w miliony drobnych piegów. Suknia nowoprzybyłej niegdyś musiała być całkiem ładna, jednak przeprawa przez Tunele pozostawiła na niej trwałe ślady z wody i mułu, których nie sposób było usunąć. 

Cóż, wygląda na to, że liczba mieszkańców Barruan właśnie zwiększyła się o jeden, wypadałoby się więc przywitać. 

- Witaj Virionie – jak zwykle dobrze wychowany Ingiel schylił się nisko w pokłonie, wyrażając tym samy szacunek dla swojego władcy. 

Co prawda Virion już dawno uznał, że te wszystkie formalne gesty można ograniczyć do sytuacji specjalnych, jednakże Strażnik nadal zachowywał się nienagannie. Serapion z kolei jedynie skinął głową królowi, nie siląc się na ukłony. Virionowi zupełnie to nie przeszkadzało. 

- Witajcie – odparł wstając z tronu. Przez myśl przebiegło mu, że musi w końcu znaleźć sposób, aby to cholerne czarne krzesło stało się bardziej wygodne. Zakładając, że spędzi na nim niewiadomo ile lat, czas najwyższy zadbać o swój kręgosłup… i siedzenie. – Widzę, że mamy… gościa -  Virion przeszedł całą Salę i, stanąwszy naprzeciwko dziewczyny, skłonił się uprzejmie, i spróbował uśmiechnąć się krzepiąco. -  Witaj. Domyślam się, że jesteś zagubiona, lecz obiecuję wszystko ci wy…

- Kim jesteś? – przerwała mu pytaniem, patrząc prosto w zielone oczy. – Mam wrażenie, że już cię gdzieś widziałam.

- To raczej niemożliwe – odparł skonsternowany. – Nie, to na pewno niemożliwe. Pozwól, że się przedstawię. Nazywam się Virion Heroi, jestem królem Barruan, i panem na tym zamku. A jak tobie na imię? – zapytał uprzejmie. Miał wrażenie, że przeprowadza tę rozmowę po raz tysięczny. Te same uprzejmości, te same pytania od tylu lat…

- Jestem Liwia. Liwia Oharra, i żądam wyjaśnień – odpowiedziała hardo, zadzierając ku górze swój drobny, piegowaty nosek. – Co to za miejsce? Czemu mnie tu przyprowadzono? Dlaczego nie pozwolono mi wrócić do studni? I czym u diabła są te światła?! – Ostatnie pytanie wymówiła podniesionym tonem, wskazując na świetlistą kule unoszącą się nad progiem za jej plecami. 

Światełko nie ośmieliło się przekroczyć drzwi, czekało w korytarzu na wyjście dziewczyny. Do Białej Sali mogło wlecieć jedynie jego Światło, które teraz bimbało u stóp tronu goniąc za podziemną ćmą. Promienista kula, która zwabiła tu Liwię nie ośmieliłaby się przekroczyć tego progu, chociaż Virion nie dowiedział się nigdy czemu tak się dzieje. Tak było od kiedy pamiętał, jeszcze gdy na Czarnym Tronie zasiadał jego dziadek. Tylko Światło króla nie bało się przebywać w Białej Sali.

- Moja droga, spokojnie – Virion uniósł delikatnie dłonie w pojednawczym geście. Właściwie robił to już automatycznie, bez zastanowienia. Zastanawiał się ile razy będzie musiał jeszcze przeprowadzać tę rozmowę z kolejnymi kobietami. – Wszystko ci wyjaśnię, jednak nie dziś.

- C u d o w n i e – odpowiedziała Liwia, uśmiechając się przy tym sarkastycznie. Virion był zaskoczony jej odwagą. Zwykle kobiety są onieśmielone, przerażone i zagubione. Jeszcze nie spotkał takiej, która pokusiłaby się o sarkazm w rozmowie z nim. To było… ciekawe. Takie ożywcze, świeże. -  Kiedy więc znajdziesz dla mnie czas w swoim napiętym grafiku… królu? – spytała głosem tak niewinnym, tak potulnym, że Virion nie mógł powstrzymać cisnącego się mu na usta półuśmieszku. 

„O tak, to może być ciekawe” – pomyślał.

- Jutro, oczywiście -  odparł udając, że nie wyczuł nutki sarkazmu ukrytej w pytaniu dziewczyny. – Erys zjawi się u ciebie w południe, aby wskazać ci drogę do zamkowych alei. – Virion przywołał skinieniem starszego mężczyznę, który idąc ku nim sprawdzał spis mieszkanek Barruan.

- Jak to „zjawi się u mnie”? – na twarzy Liwii malowało się wszechobecne niezrozumienie.

- To właśnie kolejna rzecz, o której chciałem ci powiedzieć. – odparł. – Za chwilę Erys zaprowadzi cię do twojego nowego domu i wyjaśni…

- Że proszę GDZIE?! – dziewczyna cofnęła się o krok, z niedowierzaniem kręcąc głową. – Ty sobie żartujesz, prawda?

- Liwio! – syknął Ingiel. – Pamiętaj, z kim rozmawiasz.

- Oh, doskonale wiem z kim rozmawiam. Z porywaczem w wyszukanym wdzianku! – zlustrowała go od stóp, do głów, aż napotkała promienny uśmiech króla. Sapnęła wściekle. Virion bawił się przednio. – O czym on mówi? Jaki nowy dom?! Ja już mam dom. Właśnie planowałam założyć drugi, gdy to cholerne światło przywiodło mnie do tej przeklętej jaskini!

- O widzisz, to się doskonale składa, bo już dziś założysz nowy dom – odparł Ingiel poważnie. – Tutaj. W tej p r z e k l ę t e j   j a s k i n i.

- Ingielu, uspokój się. – Virion postanowił zainterweniować. Oddanie Strażnika było godne podziwu, ale nie powinien atakować tej dziewczyny. W końcu to nie jej wina, że się tu znalazła… no, przynajmniej nie zupełnie jej wina. – Liwio, przysięgam, że na wszystkie pytania odpowiem jutro. Dziś potrzebujesz odpoczynku, kąpieli i… spokoju. No i może nowej sukni. Erys pokarze ci drogę do krawcowej Elastry.

- Nie chcę żadnej sukni, na Boginie! Chcę do domu. Pozwólcie mi wrócić do mojego Arsiene! – dziewczyna przebierała w miejscu nogami. Aż ją nosiło z powstrzymywanej złości, ale starała się opanować, przy czym efekty tych starań nie były zbytnio owocne. – Proszę – dodała.

- Obawiam się, że to niemożliwe. – odparł poważnie Virion. Nienawidził tego uczucia. Nienawidził odbierać im wolności... ale nie miał innego wyjścia. – Liwio, od dziś stałaś się oficjalnie mieszkanką Barruan. Erysie, pokarz jej gdzie teraz zamieszka – to powiedziawszy wyminął dziewczynę i Strażników, i opuścił Białą Salę.

Nie czekał na odpowiedź Liwii. Nie chciał kolejny raz patrzeć na człowieka, któremu odebrał cały świat.

Pora zacząć przygotowania do kolejnego Balu.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

I jak? Podobało Wam się? Chcecie więcej, czy strzelić w diabły to opowiadanie? Macie jakieś uwagi? Może coś mogłabym poprawić? Czeka na Was w komentarzach!

Buziaki ;*
Q.

środa, 24 sierpnia 2016

O bohaterce spowitej Mrokiem


Cześć Wróbelki!

Sama się sobie dziwię, że dziś znów mam dla Was recenzję :D. Wyczuwam, że następny post będzie jakąś odskocznią od moich opinii (co powiecie na zielonooką historię?), ale dziś  ponownie czeka Was moje mędzenie o plusach i minusach książki, po której spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Panie i Panowie, zapraszam na recenzję książki pt. Malfetto. Mroczna pieczęć autorstwa Marie Lu.

Miałam smaka na te powieść już od dawna, ale jakoś było nam nie po drodze. Nie potrafię tego wyjaśnić. Ale gdy Zielona Sowa odpowiedziała pozytywnie na moją propozycję współpracy nie wahałam się z wyborem. W końcu to książka Marie Lu, która nabiła sobie u mnie całkiem sporo punktów fajności swoją trylogią o Day’u i June <3.  Czy podjęłam dobrą decyzję? Co odkryłam, czytając kolejne strony Malfetto? Czytajcie dalej, a się dowiecie ;).


Wypadałoby najpierw opowiedzieć wam o czym mówi książka Marie Lu. Akcja toczy się w Kenettrze, jednej z Morskich Krain. Wiele lat temu tajemnicza zaraza zdziesiątkowała mieszkańców Kennetry, a tych, którzy przeżyli chorobę naznaczyła bliznami i znamionami. Zakażeni, którzy przetrwali zostali nazwani malfetto. Zepchnięto ich na margines społeczeństwa, odebrano wiele praw, skazano na życie w strachu przed Inkwizytorami. Niektórzy oprócz blizn otrzymali jednak cos jeszcze: niesamowite moce, określane przez „zwykłych” ludzi jako Mroczne Piętno. Jedna z ocalałych jest Adelina Amouteru – kupiecka córka i główna bohaterka książki. Dziewczyna jest święcie przekonana, że nie posiada Mrocznego Piętna. Myśli, że jedynym śladem po zarazie jaki jej pozostał, są  srebrzyste włosy i pusty oczodół… jednak w wyniku szokujących wydarzeń odkrywa, że posiada niezwykłą moc. Adelina ma w sobie Mrok. Czy uda jej się go okiełznać? Jak wykorzysta swoje moce? Czy z jej pomocą malfetto odzyskają przysługujące im prawa? Już mnie chyba znacie – buzia na kłodkę. Czytajcie, a się dowiecie!

Z góry Was uprzedzam, to będzie dziwna recenzja. Mam cholernie mieszane uczucia.

Może zacznę od samego pomysłu. Marie Lu spisała się. Książkę pochłaniałam, tam naprawdę nie ma ani pół strony nudy. Akcja jest wciągająca, ciekawi, człowiek zapomina co się dzieje dookoła. Ostatnie rozdziały zupełnie mnie zaskoczyły, wkurzyły, spodobały mi się, i byłam na nie wściekła…. Nie mogę wyjaśnić czemu, to byłby spoiler wszechczasów, ale zdradzę wam jedno – spodziewajcie się najbardziej niespodziewanego. Epilog, a dokładniej jego ostatnie akapity sprawił, że nie mogę doczekać się przeczytania kolejnego tomu. 

Ale jest w tym wszystkim haczyk. Marie Lu troszkę namieszała… ba! Mocno namieszała z narracją, przez co o ile historia niezwykle wciąga, to skakanie z czasu teraźniejszego, do przeszłego, i z powrotem wybija człowieka z rytmu. Już tłumaczę, bo po tym zdaniu pewnie figę zrozumieliście. Widzicie, całą historia jest opowiadana głownie z perspektywy Adeliny, i te rozdziały są pisane w narracji pierwszoosobowej, w czasie teraźniejszym. Jednak kilka rozdziałów widzimy oczami innych bohaterów, i tu narracja nie jest już pierwszoosobowa, lecz trzecio osobowa. Ponadto w rozdziałach często pojawiają się retrospekcje, które pisane są w czasie przeszłym, lecz niektóre fragmenty wspomnień niespodziewanie znów są opisywane w czasie teraźniejszym. Taki lekki misz-masz, który potrafi zirytować. Mnie irytował, jednak nie na tyle, abym odłożyła Malfetto. Co to, to nie!


Jeśli chodzi o bohaterów, to tu też mam mętlik w głowie. Adelina mnie zachwyciła, dawno nie czytałam o tak ciekawej postaci. Nareszcie bohaterka nie jest idealna, nareszcie nie jest dobrą duszyczką o gołębim serduszku, nareszcie nie jest typową ślicznotką. Główna bohaterka Melfetto w wyniku zarazy straciła oko, a także barwę włosów, które dotychczas były kruczoczarne, a teraz  lśnią srebrzyście, są niemalże białe. Jej historia jestpełna cierni i kamieni, dziewczyna miała chore dzieciństwo, co wpłynęło na całe jej życie. Moc, którą posiada dziewczyna jest tak fascynująca, ze mogłabym czytać o niej bez końca. Nie zdradzę Wam o co chodzi, bo to by było brzydkie posuniecie z mojej strony, ale to naprawdę jest coś ekstra, coś, z czym jeszcze się nie spotkałam w książkach. Sama Adelina nie jest nudna i, co mnie mile zaskoczyło, nie jest taka znowu do końca dobra. Ona jest wyjątkowa. Wyróżnia się na tle tych wszystkich ratujących świat bohaterek. Autorce należą się gromkie brawa, za wykreowanie tak ciekawej postaci…. I opiernicz, za zaniedbanie pozostałych bohaterów! W książce pojawia się kilkoro osób obdarzonych Mrocznym Piętnem, ale Marie Lu traktuje je po macoszemu. Są, bo są, nie wiemy o nich zbyt wiele. Mam nadzieję, że w następnych częściach się to zmieni. 

Powyższy minus nie dotyczy jednak trzech mniej lub bardziej cudownych mężczyzn występujących w powieści. Nie kochani, nie obawiajcie się. Nie ma tu żadnych miłosnych trójkątów, czy czworokątów (a właśnie tego się spodziewałam po opisie i informacjach z okładki). Nie będę się rozwodzić nad każdym z osobna, bo brakłoby mi literek. Jednego z nich polubiłam od pierwszych stron z jego udziałem. Drugi musiał zasłużyć sobie na moją sympatię, ale gdy już mu się to udało, to razem z sympatią zgarną serducho Q, a trzeci… Cholera, trzeci nadal jest dla mnie zagadką, i mam przeczcie, że Marie Lu w kolejnym tomie pokaże, na co ją stać, i zaskoczy mnie dalszymi losami tej postaci. 

Co jeszcze… Oh, tak! Mam kolejny plusik. Wiecie, na ogół jak w książce ktoś przeciwstawia się władzy, to  działa potajemnie, wiedzą o tym tylko wybrańcy, i tylko oni biorą w tym udział. Tu tego nie ma. W Malfetto spiskowcami są nie tylko bohaterowie obdarzeni Mrocznym Piętnem, ale też zwykli ludzie, którzy im pomagają i ich wspierają.  To było ciekawe, oryginalne. W końcu szarzy obywatele książkowego świata też mają coś do powiedzenia, prawda?

Malfetto nie jest zdominowana przez miłość. Wątek romantyczny jest niemalże niewyczuwalny, pojawia się rzadko, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. Te kilka scen z serduszkami zupełnie wystarczyły mi, abym pokochała wybranka Adeliny, ale o dziwo nie to najbardziej przyciągało moją uwagę. 


Pierwszy raz od bardzo dawna wolałam skupić się na wątku nieromantycznym, jakim była przemiana Adeliny, poznawanie przez nią własnej mocy i nauka władania nad Mrokiem. To było coś… Kurcze, coś obłędnego! Pożerałam opisy jej ćwiczeń, a gdy wyruszyła wraz z pozostałymi na akcję, gdzie dała pełen popis swoich zdolności byłam pod ogromnym wrażeniem. Cholera, nie mogę wam tego wyjaśnić nie robiąc spoileru, ale… Marie Lu odwaliła kawał dobrej roboty! Ja ten Mrok widziałam, otaczał mnie i spowijał jak kokon, zaciskał się wokół mojej klatki piersiowej, przepływał między stronicami książki… Czułam to, co przeżywała Adelina, wchodziłam w jej skórę, i z zapartym tchem poznawałam coraz to nowsze, zaskakujące zdolności dziewczyny.

Kurczę, nie jestem pewna ile z tego da się zrozumieć. Wybaczcie, ale miałam problem z tą książką, bo niby miała minusy, ale plusy były jeszcze większe. Drażniła mnie i zachwycała jednocześnie. 

Podsumowując: Malfetto jest pełne sprzeczności, ale tak czy siak gorąco polecam wam tę książkę! Gwarantuje, ze nie będziecie się przy niej nudzić, odpoczniecie od schematów, miłostek i przeciętności… a jeśli jesteście idealistami, to i ciśnienie sobie podnieść możecie :D

Teraz czas na Was! Znacie historię Adeliny? Co o niej sądzicie? A może dopiero planujecie po nią sięgnąć, albo wcale nie macie na to ochoty? Czekam na Wasze opinie w komentarzach! 

Trzymajcie się ciepło!
Q.

Za książkę ślicznie dziękuję wydawnictwu Zielona sowa!


poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Powrót do Wodospadów Cienia ;)


Cześć Farfocelki!
Tak jak obiecywałam, dziś pora na recenzję. Będzie troszkę dziwnie, bo pierwszy raz pisze nie o jednej historii, a o pięciu. Dzisiaj bierzemy na tapetę Prawie o północy C.C. Hunter!

Zanim opowiem wam co-nieco o tym zbiorze nowelek zdradzę wam sekret. Nienawidzę takich książek. Nie umiem ich czytać. Meczą mnie i irytują. Wyjątkiem były opowiadania Sapkowskiego i Pilipiuka. Jednak na ogół szlag mnie trafia przy nowelach i opowiadaniach, bo akcja toczy się za szybko, miłość pojawia się zbyt (nie)spodziewanie, opisy są zbyt krótkie, a dialogi piekielnie banalne. Dlatego na ogół omijam szerokim łukiem takie twory… ale w tym przypadku postanowiłam zrobić wyjątek, bo przecież to moje ukochane Wodospady! Czytałam je dawno, nawet bardzo dawno, a nadal pamiętam tę cudowną lekkość i radość, które towarzyszyły mi przy lekturze cyklu o Kylie Galen. Chciałam znów to poczuć. Ale czy było warto? A może się sparzyłam na tej decyzji? Terefere kuku, czytajcie do końca leniuszki! ;)

Prawie o północy składa się z pięciu oddzielnych historii. Nie do końca wiem jak w takiej sytuacji przedstawić Wam fabułę, więc lecimy po kolei.


Na pierwszy ogień autorka postanowiła opowiedzieć nam historię o tym jak Della została wampirem. Poznajemy ją jako zwykłą dziewczynę, która stara się sprostać wymaganiom swojego ojca, która jest zakochana po uszy w chłopaku z azjatyckiej rodziny, która żyje normalnie do czasu, gdy pewnego wieczoru staje się świadkiem walki wilkołaków i wampirów. Ta nowelka jest najkrótsza, nawet nie podzielono jej na rozdziały. Cholernie cieszę się, że na początku czytałam o Delli, bo to właśnie tę wampirzycę polubiłam najbardziej z całego cyklu. 

W kolejnej noweli również spotykamy Dellę, jednak tu już po przemianie w istotę nadnaturalną. Druga opowieść mówi o misji specjalnej zleconej wampirzycy przez JBF (takie nadnaturalne FBI), którą wykonywała razem z pewnym uroczym zmiennokształtnym. Chwała niebiosom C.C. Hunter za tą drugą opowieść, bo inaczej bym się na nią obraziła. Pierwsza była zdecydowanie za krótka. Natomiast ta… Kurczę, to było… Albo nie. O wrażeniach opowiem za chwilę ;).

Trzecia nowela mówiła o niejakim Chase Tallmanie, i musze przyznać, że miałam z nią problem. Czemu? Bo kurna nie mam zielonego pojęcia kim jest ten typek! Później mnie olśniło, że pewnie nie był postacią z Wodospadów cienia, lecz z tej trylogii o Delli, której jeszcze nie czytałam (jakim cudem, tego nie wiem). No i właśnie przez to, że nie znałam ziomka, miałam problem z wkręceniem się w historię czternastoletniego chłopca, który wraz z rodziną rozbił się samolotem w górach. Jednak ta opowieść była napisana inaczej niż pozostałe… o czym powiem już za minutkę ;).


Następnie C.C. Hunter rzuca nas w sam środek turnieju czarownic, gdzie wraz z Mirandą i pozostałymi bohaterami próbujemy złapać mordercę, który eliminuje uczestniczki tychże zawodów. Ale ta nowelka jest nie tylko o śledztwie JBF! Autorka opowiada w niej o rodzinie mojej ulubionej czarownicy, tajemnicach skrywanych przez lata oraz rozterkach miłosnych Mirandy.


Ostatnia, i moim zdaniem najlepsza nowela opowiada o Fredrice – wilkołaczce z Obozu w Wodospadach cienia. W tej opowieści dowiadujemy się o pasjach wilczycy, poznajemy jej historię, oraz obserwujemy narodziny pięknej miłości. Chociaż  dla mnie nie to było najważniejsze. Według mnie w ostatniej noweli Hunter oczyściła Frederikę, której piekielnie nie lubiłam, sprawiła, że czytelnik zmienia o niej zdanie, zaczyna ją rozumieć.

Tak więc wiecie już o czym mniej-więcej jest mowa w każdym z opowiadań. Musicie wybaczyć mi te króciutkie opisy, ale dłuższe byłyby beznadziejnymi spoilerami ;(. Ale to nie wszystko, co mam Wam dziś do przekazania! Pora na fachową opinie o tej książce jako całości ;).


To, co rzuciło mi się w oczy już na samym początku, to język, jakim posługuje się C.C. Hunter. Kurczę, to chyba jedna  z niewielu autorek, która przeklina nieprzeklinając. Trochę to zawiłe, wiem. Chodzi mi o to, że w całej książce nie ma ani jednego wulgaryzmu, ale gdy dajmy na to bohater spada na łeb na szyję z dwunastopiętrowego budynku, to jego myśli sugerują, że klnie jak szewc. To się Hunter chwali, bo strasznie nie lubię, gdy w takiej sytuacji spadający ma w głowie coś w stylu „Holibka, zaraz się rozbiję na miazgę, ojojo!”. Podoba mi się realizm, to że nastolatki w Prawie o północy myślą jak nastolatki, a nie jak młodzi geniusze, wysławiają się jak na ich wiek przystało. Podoba mi się, że czytając tę książkę czuje się ich młodość. 

Wodospady pokochałam za to, że czytając śmiałam się do książki (wiecie jak krzywo potrafią patrzeć się staruszki, gdy szczerzysz się z niewiadomego powodu czytając w komunikacji miejskiej?). I nie ukrywam, to właśnie tęsknota za humorem C.C. Hunter była jednym z ważniejszych powodów, które skłoniły mnie do sięgnięcia po ten zbiór nowel. I cholera jasna nie zawiodłam się! Autorka nadal jest świeża, nadal zaskakuje metaforami i ciętymi ripostami, nadal sprawia, że staruszki w autobusach piorunują mnie wzrokiem. Okej, w Prawie o północy ciężko znaleźć głębokie, natchnione cytaty, ale za to tych zabawnych jest… Cóż, może ja wam to przedstawię w ten sposób: 

Tak, te różowe karteczki w 90% to cytaty, które mnie rozbroiły


Próbowałam uszeregować te pięć nowelek „od najlepszej, do najgorszej”, ale tak się nie da. Pierwsze dwie były fenomenalne, bo były o Delli <3. Charakterek tej wampirzycy mnie zawsze rozbrajał, jej wygadanie i bezczelność, a do tego odwaga i upór są tym, co uwielbiam w żeńskich postaciach. 

Historia o Mirandzie była równie dobra, no bo holibka, w niej był Perry! Kurczę, jak ja się za nim stęskniłam, nie wyobrażacie sobie. Poza tym zakończenie mnie zaskoczyło, i chociaż rodzinna tajemnica była dość oczywista, to Hunter rozegrała to ciekawie, a poza tym… Ej! To miało 166 stron! W tak króciutkiej historii nie było zbytnio czasu na snucie tajemnic, więc wybaczam autorce tę oczywistość. 


Ostatnia nowela rozłożyła mnie na łopatki. Szczerze? Miałam ochotę ją pominąć. Nie lubiłam Fredriki, babsko mi na nerwy działało przez cały cykl o Wodospadach. Myślałam, że w tej historii będę czytać o niej i Lukasie. Ale to, co wymyśliła Hunter… Cholera jasna, to powinna być osobna książka! Ja chcę więcej tej miłości, chcę dużo, dużo więcej Fredriki i… takiego jednego pana <3. Dopiero w tej noweli miałam okazję poznać bliżej wilczycę, zrozumieć motywy, które nią kierowały. I wiecie co? Polubiłyśmy się. Ba! Myślę, że mogłybyśmy zostać przyjaciółkami. Oh! Gdyby tylko ten Obóz istniał naprawdę :’(.

Jedynie nowela o Chase’ie mnie nie ruszyła. Przeczytałam, bo przeczytałam, ale szału nie było. Wydaje mi się, że to przez to, że nie znam tej postaci. Nie mam pojęcia kim on jest, ale planuję przekonać się już wkrótce, jak najszybciej nadrabiając trylogię o Delli. Poza tym w tej historii chłopak ma zaledwie 14 lat i.. kurcze, jak na czternastolatka przystało jego głównym obiektem zainteresowań są piersi. 

Apropo piersi. Wydaje mi się, ze autorka ma jakiś fetysz piersiowy. Poważnie, w każdej noweli przewija się motyw biustu. Oczywiście najwyraźniej został zaznaczony w historii Delli, która ma kompleks małych piersi. Kurczę, nie do końca to rozumiem. Serio biust jest taki istotny? No ale okej, ostatecznie nie przeszkadzało mi to jakoś zbytnio, raczej bawiło.


Co jeszcze.. Ach tak! Chłopcy. Mężczyźni. Bohaterowie płci męskiej. Cholera jasna, ja nie wiem jak Hunter to robi, ale w jej książkach nie sposób nie kochać męskich postaci. Każdy jeden jest nieziemsko przystojny, każdy ma nieodparty urok osobisty, każdy jest zabawny, i każdego chciałoby się wycałować od stóp do głów. Prawie o północy nie stanowi wyjątku – w każdej z nowelek mężczyźni są cudowni. Moimi numerami jeden zostali jednak dwaj zmiennokształtni – Perry i Steve. Cóż, chyba mam słabość do tego gatunku <3

Podsumowując: Hunter mnie nie zawiodła. Chciałam lekkości i humoru, chciałam wampirów, wilkołaków i zmiennokształtnych, i dostałam to wszystko pięknie zapakowane w pięć malutkich paczuszek. Nie wiem, czy mogę polecić tę książkę każdemu. Mnie irytowała nieznajomość Chase’a, więc może lepiej najpierw sięgnijcie przynajmniej po cykl o Wodospadach Cienia ;). Jednak jeśli czujecie, że nie będzie wam przeszkadzać brak informacji o którejś z postaci, to śmiało, bierzcie się za Prawie o północy


Holibka, długie mi to wyszło… Ale nie bardzo wiem jak skrócić tę recenzję. Mam nadzieję, że was nie zanudziłam, a jeśli jednak posnęliście w trakcie, to wybaczcie. Obiecuję dopracować umiejętność pisania recenzji zbiorów opowiadań/noweli, słowo blogera ;). Skoro ja się tyle ogadałam, to teraz kolej na Was!

Czytaliście już? A może macie w planach? Co myślicie o takim powrocie do Wodospadów? Zachęciłam Was? Zniechęciłam? Ululałam? Piszcie swoje opinie w komentarzach!

Buziaki ;*
Q.



Za książkę dziękuję księgarni Pan Tomasz



niedziela, 21 sierpnia 2016

Co 4 głowy, to nie jedna! Przymusowe czytanie.



Cześć Mamałygi!
Dziś zaszaleję, bo dodam aż dwa posty! A co! Kto bogatemu zabroni?
Mamy trzecią niedzielę sierpnia, więc najwyższy czas zaprosić Was na kolejny post z cyklu Co 4 głowy, to nie jedna ;). Tym razem aby dowiedzieć się o czym postawiłyśmy paplać, musicie wskoczyć do TEJ RAKIETY, i polecieć na Osobisty ósmy księżyc.
Zapewniam Was, że temat jest zacny, i na bank mielibyście coś do powiedzenia, więc... na co jeszcze czekacie? Rakieta zaraz odlatuje!

A jak wysiądziecie z rakiety, to może przesiądziecie się na miotełki, i śmigniecie na BLOGA KASI? Tam jest ostatni szatańsko, pentagramy z mąki i te sprawy.

No a jak już wasze miotły zaczną się dymić z przegrzania, to przejdziecie się spacerkiem do SEMPRY? Na pewno zaskoczy was czymś ciekawym ;).

No ewentualnie możecie pomyszkować u mnie, potrzaskać drzwiami, zrobić tu malutki przeciąg. Na prawdę, nie obrażę się :).

Na dziś to tyle. 

Do jutra!
Q.

Wyniki raz jeszcze, i moje wielkie PRZEPRASZAM


Cześć Kochani!
Jestem gałganem. Jestem zakręconym gałganem z urwaniem głowy , przyznaję się bez bicia. Pośpieszyłam się z ogłoszeniem  wyników konkursu, będąc święcie przekonana, że nie uwzględniałam w nim dnia wczorajszego, tak więc muszę powtórzyć losowanie. 

Przepraszam Was za to niedopatrzenie, i proszę o wyrozumiałość.  Oczywiście Weronika, którą wylosowałam przedwcześnie nie może zostać z niczym, bo to byłoby niesprawiedliwe, tak więc zarówno Weronika, jak i osoba, którą wylosuję otrzymają nagrodę.

Mam nauczkę, następnym razem będę dziesięć razy czytać regulamin, zanim cokolwiek zrobię. Może to też po części przez moją ekscytacje pierwszym konkursem, i chęć doprowadzenia go do końca, sama nie wiem. 

Raz jeszcze przepraszam wszystkich, którzy zgłosili się wczoraj, a nie zostali uwzględnieni, oraz Weronikę. Taka sytuacja nie powinna mieć miejsca, i więcej się nie powtórzy. 
A teraz przejdźmy do losowania:


Gratuluję osobie z numerkiem "16", czyli Nefertiti. Gratulacje!

Buziaki ;*
Gałgan Q.

wtorek, 16 sierpnia 2016

Oko w oko z zielonookim ;)


Cześć Pulpety!
Wiecie jak Wam zazdroszczę? Moje wakacje właśnie dobiegły końca :C. Kiedy ten post się dodaje, ja jestem w drodze do szkoły. Od ostatniego spotkania z Liwią minął już tydzień, więc postanowiłam uraczyć Was kolejnym fragmentem. Zdaję sobie jednak sprawę, że jest tu wiele nowych duszyczek, które historii Arsienki nie znają... więc może pokrótce wytłumaczę kto z kim i dlaczego ;).

Liwia Oharra jest mieszkanką Arsiene, uroczego miasteczka, w którym żyje wraz ze swoim ojcem i bratem. Jest jesień. Dziewczyna z utęsknieniem wyczekuje pierwszych dni lata, bowiem latem ma wyjść za Kwiriona - swojego ukochanego. W rodzinie Oharra krucho z kasą, więc gdy Liwia dostaje  spore zlecenie od najbogatszej kobiety w miasteczku, czym prędzej bierze się za haftowanie, bo właśnie na tym zarabia od lat. Kiedy już kończy ostatnią z zamówionych serwet, niefortunnie kuje się igłą w palec, i robótka wpada do studni, na której siedzi Arsienka. Zdesperowana Liwia postanawia zejść na dno zbiornika, aby odzyskać serwetę... jednak nigdzie nie może jej znaleźć. Zwabiona tajemniczym światłem podąża wgłąb podziemnych tuneli, które prowadzą ją do kamiennych drzwi. Co znajdzie za nimi? Cóż, o tym musicie przekonać się sami! 

Poprzednie fragmenty znajdziecie TUTAJ, natomiast ja zapraszam Was na szósty rozdział opowieści o ciemnowłosej Arsience ;).

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Wzrok Liwii podążył w kierunku wskazanym przez Serapiona. Nagle uszło z niej całe powietrze.

Pałac. Szli do pałacu, który stał w samym centrum podziemnego miasta. Liwia starała ogarnąć budowlę wzrokiem, ale nie była w stanie. Całość wyglądała tak, jakby została wykuta w skale, nie zaś zbudowana z cegieł, jak pałace ze świata, który znała. Właściwie nie zdziwiłaby się, gdyby faktycznie budowla była wykonana z jednego, kolosalnego głazu. Ściany pałacu miały barwę burzowego nieba, coś pomiędzy granatem, a szarością. Arsienka zastanawiała się jaki kamień ma takie kolory. Budowle zdobiły niezliczone balkony i tarasy, których balustrady wyglądały jak uplecione z bluszczu. Bluszczu jednak nie dostrzegła, nic nie oplatało zamczyska. Liwia spróbowała oszacować liczbę okien, tych ogromnych, i tych malutkich, jednak nie udało jej się. Jednego był pewna – pałac robił ogromne wrażenie.

- T..tam idziemy? – wyjąkała zszokowana. – Ale po co? Zrobiłam coś złego? – w jej głosie znów zagościł strach. W końcu do pałacu nie prowadzi się każdej przybyłej osoby. – Strażniku – zwróciła się do Ingiela - jeśli naruszyłam jakieś prawo przekraczając te przeklęte drzwi, to naprawdę przepraszam. Nie wiedziałam. Bogini, nie miałam pojęcia, że to coś złego, chciałam tylko dotknąć tego światełka…

Zerknęła do góry, i zdała sobie sprawę, że jedna z jaśniejących kulek fruwa zdecydowanie bliżej, niż pozostałe. Przeszło jej przez myśl, że to ta, która ją tu przywiodła. Gdy tylko o tym pomyślała światełko zawirowało, i sfrunęło jeszcze niżej, jak gdyby na potwierdzenie jej przypuszczeń.
- Uspokój się Liwio, nie zrobiłaś niczego złego – odparł spokojnie Ingiel. – Nie musisz się obawiać, nie stanie ci się żadna krzywda.

- I mam ci uwierzyć na słowo? – odparła, nim ugryzła się w język. – To znaczy…. Wybacz Strażniku, ale jak do tej pory zostałam uprowadzona, zastraszona belzebubami i przywiedziona do jakiegoś nieznanego podziemnego miasta. Poza tym właśnie mi oświadczyliście, że idziemy do tego cholernego, wielkiego pałacu. Bez obrazy, ale naprawdę wydaje mi się, że uspokojenie się nie wchodzi w grę.

- Jak uważasz – odparł jedynie Ingiel, i skierował swojego wierzchowca do bram pałacu. Serp podążył tuż za nimi, szczerząc się pod nosem.

Przejechawszy przez bramę trafili na wewnętrzny dziedziniec. Liwia rozejrzała się zaciekawiona. Z każdej strony otaczały ją ściany, zdobione w niesamowite malowidła. Na szaro granatowym kamieniu wymalowano białe wzory, które zadziwiały swoją precyzją. Na jednej ze ścian Liwia dostrzegła rzędy portretów mężczyzn i  kobiet. Domyśliła się, że postacie te były niegdyś mieszkańcami tego pałacu, a więc władcami podziemnego miasta. Przyglądała się malowidłom z niezwykłym zainteresowaniem. Na kolejnej ścianie widniały wzory roślinne, okalające śnieżnobiałe pierścienie, w których wypisano niezrozumiałe dla niej słowa. 

- Argi… erakutsiko… duzi… bidea… - odczytała powoli tajemnicze słowa.

- Światła wskażą ci drogę – przetłumaczył Serp, który od dłuższego czasu przyglądał się Liwii. – To hołd dla historii powstania Barruan – dziewczyna zdziwiła się, że Strażnik udzielił jej tych informacji bez cienia sarkazmu. – I jak? Podoba ci się pałac? Wyglądasz, jakby ci się spodobał. A to dopiero plac, poczekaj, aż zobaczysz sal…

- Milcz durniu! – uciszył go Ingiel. Liwia uznała, że jednak z dwojga złego woli Serapiona. Dureń bo dureń, ale przynajmniej na nikogo nie warczał. – Zsiądź z konia Liwio. Dalej pójdziemy pieszo – dodał Strażnik już spokojniej. Sam zsunął się na ziemię, i wyciągnął dłoń ku dziewczynie, aby pomóc jej zejść na ziemię. Ta jednak zignorowała go, i bez wsparcia zeszła z konia. 

Uda bolały ją niemiłosiernie, a suknia wyglądała okropnie - cała usmarowana mułem rzecznym, a do tego nieludzko wymięta. Liwia pożałowała, że Serapionowi nie udało się nakłonić Ingiela do poświęcenia chwili na odświeżenie jej wyglądu. Czuła się niezręcznie, zważywszy na piękno otaczających ją murów.

- Chodź owieczko, jeszcze będziesz miała okazję przypatrzeć się dziedzińcowi – Serp pociągnął ją zadziwiająco delikatnie za ramię, które dziewczyna szybko wyrwała z uścisku Strażnika – Bogini, przecież cię nie zjem! Chodźże, zanim ten gałgan, Ingiel znów się na mnie wścieknie.

Liwia uśmiechnęła się na myśl o zirytowaniu Strażnika, jednak posłusznie ruszyła ku drzwiom prowadzącym do wnętrza pałacu.

Drzwi również były niezwykłe.  W ogromnych, dębowych wrotach wyciosano piękny zamek, o licznych wieżach połączonych ze sobą mostkami przypominającymi pajęcze sieci, niezliczonych  malutkich balkonach i ogromnych oknach. Z początku Liwia myślała, że zamczysko odbija się w tafli jeziora, jednak po chwili dotarło do niej, że odbicie zamku nie jest  jego odbiciem. To była osobna budowla, którą od pierwszego zamku dzielił pas ziemi. Wyglądało to tak, jakby z podziemi wyłaniał się bliźniaczy pałac… i to właśnie było przedstawione na wrotach:  dwa światy – podziemny i naziemny. Świat obcy, i jej świat. Liwia nie zdążyła dokładniej przyjrzeć się rzeźbieniom, bo Serapion pchnął ją delikatnie do środka, i zatrzasnął za nimi wrota.

- Rusz się owieczko, później pozwiedzasz. – powiedział beztrosko. Najwidoczniej dla Serpa porywanie przemokniętych niewiast było chlebem powszednim. 

Liwia prychnęła, i poszła za Strażnikami, rozglądając się na prawo i lewo. Minąwszy przedsionek szli korytarzem, którego ściany zdobiły niezliczone portrety królów i królowych, które niegdyś rządziły na tym zamku. Te wiszące najbliżej wejścia były już tak stare, że nie sposób było odczytać widniejących pod twarzami tytułów. Im dalej od wrót, tym obrazy okazywały się młodsze, lepiej zachowane. Z portretów spoglądały na Liwię dziesiątki oczu, obdarzając ją przyprawiającym o gęsią skórkę spojrzeniem. Liwia przestała patrzeć na obrazy, skupiła się na własnych stopach i stukocie obcasów o marmurową posadzkę. 

Skręcili kilkakrotnie, minęli kilka zamkniętych drzwi, aż w końcu stanęli przed ogromnymi wrotami, nie wiele mniejszymi od tych, przez które tu trafili. Te jednak były śnieżnobiałe. Arsienka odniosła wrażenie, że drzwi promieniują własnym blaskiem.

- Liwio – Ingiel zatrzymał się, i odwrócił twarzą do niej – zaraz poznasz odpowiedzi na wszystkie pytania, które zadałaś nam w drodze. Proszę cię, abyś zachowała spokój. Awanturowanie się nic ci nie da, rozumiesz? – mówił do niej jak do niemowlęcia. Liwii strasznie się to nie podobało. 

- A niby czemu miałabym się awanturować? – zapytała zirytowana, krzyżując ramiona na piersi.

Ingiel jedynie westchnął, i skinął do strażników strzegących białych wrót. Ci równocześnie sięgnęli do klamek, i otworzyli przed nimi drzwi. Ingiel wykonał gest sugerujący, aby Liwia ruszyła przodem, więc dziewczyna postąpiła krok do przodu lękając się co czeka ją po drugiej stronie wrót. 

Oczom dziewczyny ukazała się ogromna sala tronowa. Posadzka była perłowo biała, przez co patrzenie na nią wywoływało nieprzyjemny ból głowy. Cała podłoga pokryta był niesamowitymi wzorami roślinnymi w nieco ciemniejszym, szarawym kolorze. Liwia nie wiedziała gdzie podziać oczy. Sufitu pomieszczenia nie mogła dostrzec, gdyż był on niemiłosiernie wysoko. Ściany zdobiły ogromne gobeliny, przedstawiające sceny, które nic jej nie mówiły. Na wielu widniały świetlne kule, oraz ludzie wyłaniający się z mroku. W samej Sali świetlistych istot nie było, światło dawały świece zamieszczone w ogromnych żyrandolach zwisających z sufitu, oraz naściennych kinkietach. Całe pomieszczenie było niesamowicie jasne. Wzrok Liwii powędrował ku ogromnym oknom znajdującym się na ścianie równoległej do wrót. Były ogromne, a witraże utworzono miliona błękitnych i niebieskich szybek. Arsienka nie zdołała jednak rozszyfrować co przedstawiały, gdyż ktoś chrząknął, a dźwięk ten poniósł się echem po Sali. Liwia odszukała źródło dźwięku, siedzące na olśniewającym, czarnym tronie, będącym jedynym ciemnym elementem w tym pomieszczeniu.

Z końca Sali z zaciekawieniem spoglądały na nią błyszczące, niezwykle zielone oczy.


I? Co o tym myślicie? Ma to to ręce i nogi? Podoba się Wam? Macie ochotę na więcej? Czekam na wasze SZCZERE opinie i rady!

Buziaki ;*
Q.

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

#Czytamcopolskie


Cześć Słoneczka! 
Dziś post będzie nieco inny, ale mam nadzieję, że wam się spodoba ;). Jakiś czas temu Iza z bloga Heavy Books zaprosiła mnie do wzięcia udziału w organizowanej przez nią akcji #czytamcopolskie. Celem całego wydarzenia jest zachęcenie młodzieży do sięgnięcia po książki autorstwa naszych rodaków. Pomysł cholernie mi się spodobał, w końcu „Polacy nie gęsi” i swój język mają (Rej był mądreńki, zaiste :P). Bo właściwie w czym nasi rodzimi autorzy są gorsi od tych amerykańskich, czy jakichkolwiek innych? Gryzą? Nie sądzę :).  

Długo zastanawiałam się nad wyborem bohatera tego posta. Myślałam o Pilipiuku, bo ma cudowny styl, a i pomysły niezgorsze. Zastanawiałam się nad staruszkiem Sienkiewiczem, który swoim Quo Vadis doprowadził mnie do łez (jestem wykolejona, Krzyżacy też mi się cholernie podobali :D). Jednak ostatecznie doszłam do wniosku, że nie byłabym sobą, gdybym wybrała kogokolwiek innego, niż ASa nad asami. Zdaję sobie sprawę, że wybór nie jest specjalnie oryginalny, ani odkrywczy, mimo to postaram się was zaciekawić. Mam nadzieję, że mi się uda ;). Dziś będzie o Panu, który sprawił, że Q pokochała czytanie. Panie i panowie, przedstawiam wam chyba najsłynniejszego autora polskiej fantasy – Andrzeja Sapkowskiego!

Nie ma bata, żebyście o nim nie słyszeli, jednak na wstępie przybliżę wam nieco jego biografię. Nie bójcie się, żadnego kopiowania z Wikipedii tu nie doświadczycie ;). Sapkowski nie jest już młodzieniaszkiem, bo w czerwcu tego roku skończył sześćdziesiąt osiem lat. AS pochodzi z Łodzi – tam się urodził, i tam mieszka po dziś dzień. Notabene w listopadzie 2008 roku nadano mu tytuł honorowego mieszkańca tegoż miasta ;).

Początki ASa polskiej fantasy były skromne. Równo trzydzieści lat temu Sapkowski opublikował na łamach czasopisma Fantastyka swoje debiutanckie opowiadanie pt. Wiedźmin. Ciekawe czy spodziewał się, że białowłosy wojownik przyniesie mu tak wielką sławę? W ciągu tych trzydziestu lat na podstawie Sagi o Geralcie z Rivii (słowem wyjaśnienia: Sapkowski nie lubi, gdy mówi się o niej „saga”, gdyż jest to określenie zarezerwowane dla mitologii nordyckiej. Woli, by mówiono o niej „cykl”, jednak utarło się określenie wprowadzone przez wydawcę - „Saga o Wiedźminie”, i nim będę się posługiwać) powstały nie tylko znane wszystkim gry komputerowe, ale również komiksy, serial, film (który według mnie powinno się ocenzurować, zniszczyć wszystkie taśmy, spalić, i wycofać, a później nakręcić od nowa, porządnie. Zaklinam Was, nie sugerujcie się tą ekranizacją, bo ma się nijak do książkowej historii!), gra fabularna, oraz gra karciana. Nieźle, prawda? A to wszystko w oparciu o POLSKĄ książkę Moi Drodzy! Który zagraniczny autor może poszczycić się tyloma nawiązaniami do własnej powieści?

Ale Sapkowski nie pisał tylko wędrownym zabójcy potworów! Pan Andrzej jest autorem takich perełek, jak Trylogia Husycka, w której skład wchodzą: Narrenturm, Boży bojownicy i Lux perpetua, licznych opowiadań i wielu innych pozycji. Nie będę zanudzać was wymienianiem tytułów, bo to durne by było. Jednak zostawię wam tutaj próbkę Narrentum, w formie audiobooka ;) Wiecie, zawsze możecie posłuchać zamiatając podłogę, czy jadąc autobusem ;). Audioteka odwaliła kawał dobrej roboty, bo nie dość, że zatrudniła różnych aktorów, to i gdakanie  kur tu usłyszycie, i pędzące wozy, i rżenie  koni... no po prostu miód, malina i orzeszki!



Co jeszcze? Cóż, warto wspomnieć, że Sapkowski jest czytany na całym świecie. Jego książki zostały przetłumaczone na blisko dwadzieścia języków, nie zdziwcie się więc, gdy na półkach hiszpańskiej księgarni, lub w londyńskiej bibliotece traficie na to znane, POLSKIE nazwisko ;).

Nagród też zgarnął co nie miara. Nie wiem czy wiecie, że nasz rodak był pierwszym nie anglojęzycznym autorem nagrodzonym David Gemmel Award for Fantasy za Blood of Elves - angielskie wydanie pierwszego tomu sagi o wiedźminie pt. Krew elfów. Ponadto jest pięciokrotnym zdobywcą nagrody Janusza A. Zajdla. Jedynie Dukaj zdobył więcej tych konkretnych nagród ;). 

Dobra Słońca, o ASie wiecie już całkiem sporo, może więc przejdę do jego najsłynniejszej powieści, co Wy na to? Chyba każdy kojarzy tę historię, ale mimo wszystko trochę wam ją przybliżę. Podkreślam słowo „trochę”, bo do porządnego zarysu fabuły z pewnością zabrakło by mi literek na klawiaturze.

Poniższe rysunki są autorstwa Bajana ;)
 Klikając w nie przeniesiecie się na
 jego stronę - zachęcam, bo rysuje nieziemsko!
A więc O czym opowiada ta Saga? Oczywiście o Wiedźminie (odkrywcze)! Geralt z Rivii jest łowcą potworów, wojownikiem, którego wyszkolono, aby zabijał. Ma swoje zasady, których się trzyma. Co go wyróżnia? Cóż, oprócz barda Jaskra, który regularnie pęta mu się pod nogami, zwyczaju nazywania każdego swojego  konia Płotką, oraz wilczego medalionu na szyi znakiem rozpoznawczym Geralta są białe włosy, i dwa miecze, przewieszone przez plecy. Jego los za sprawą prawa niespodzianki został spleciony nierozerwalnie z Ciri, księżniczką Cintry. Cała historia dzieje się w czasie okrutnej wojny, którą Cesarstwo Nilfgaardu wypowiedziało Pięciu Królestwom. Nasza Ciri jest cholernie pożądanym łupem wojennym – każdy chce ją dla siebie. Dlaczego? No chyba nie myślicie, że wam zdradzę? Nigdy, przenigdy! Jednak Geralt będzie starał się ochronić dziewczynkę, ale co z tego wyniknie? Uda mu się, czy mimo starań zawiedzie Lwiątko z Cintry? Sprawdźcie sami, zapewniam – warto!

Cholera, wyszło to fatalnie :’). Nie umiem opowiedzieć wam tej historii w pigułce, w końcu obejmuje ona pięć tomów powieści, a do tego dodajmy dwa tomy opowiadań, i multum dopisków, więc… Wybaczcie Kochani, ale sami musicie poznać losy Geralta i Ciri ;). Za to powiem wam co czeka was po wkroczeniu do Północnych Królestw. 

W świecie stworzonym przez Sapkowskiego czekają na was brutalne elfy, uparte krasnoludy, podstępni czarodzieje, piękne czarodziejki, wampir-wegetarianin, wulgarna papuga o nietuzinkowym imieniu Feldemarszałek Duda, oraz ogrom najdziwniejszych potworów, bo i kikimora się trafi, i ghul, a gdy zajrzycie pod dowolny most, z pewnością ujrzycie jakiegoś trolla. Trafi się też smok, bazyliszek, strzyga, i każdy inny diaboł, jaki tylko zaistniał w legendach. Słowo blogera – nie sposób spamiętać wszystkich potworów, które AS wplótł w tę historię.  

Ale nie wszystko kręci się wokół szkaradnych bestii. W tej powieści znajdziecie niesamowitą historie miłości Wiedźmina i pewnej czarodziejki, pachnącej bzem i agrestem. I nie Moi Drodzy, to nie żadne romansidłowe love story. Ta relacja jest jedyna w swoim rodzaju, tak bardzo prawdziwa, nielukrowana, nieprzesłodzona, a wręcz przeciwnie, że chociażby dla tego jednego wątku warto sięgnąć po Sagę.

Sapkowski zadbał również o bohaterów drugoplanowych. Matkoboskoczęstochowsko, w Wiedźminie są same indywidualności. Nie ma żadnego kopiuj + wklej, nie ma iścia na łatwiznę. Każda jedna postać jest wyjątkowa, przemyślana i dopięta na ostatni guzik. Nawet, gdy pojawia się dosłownie na kilka chwil, to zdążamy poznać jej charakter, sposób myślenia, polubić, lub znienawidzić. Mistrzostwo, zaprawdę powiadam Wam, m i s t r z o s t w o! 

Połączcie to z obłędnymi opisami, cudownym, sarkastycznym humorem, i ogromem mądrości, dodajcie multum spisków, intryg, wybiegów i forteli, skłócone armie, szpiegów i płatnych zabójców, spory – te zamierzchłe, i te nowe, krwawe pojedynki, a uzyskacie całe wiedźmińskie uniwersum. Ten świat jest tak rozległy, tak dopracowany i dopieszczony, że nie sposób w nim nie utonąć. 

Mnie Saga o Wiedźminie porwała w swoje sidła jakieś pięć, może sześć lat temu, i nadal trzyma mocno, nie zamierza puścić. To od niej zaczęła się moja miłość do fantasy. Od kiedy brat wprowadził mnie do świata Północnych Królestw zaczęłam szukać podobnych historii, przestałam ograniczać się do płytkich młodzieżówek. Ba! Przestałam bać się polskich książek! Bo tu nie ma się czego bać.

Polacy potrafią pisać równie dobrze, a niejednokrotnie lepiej, niż nie jeden zagraniczny autor. Polskie książki nie muszą zrażać do czytania. To, że MEN postanowił spisem lektur unicestwić chęć młodych ludzi do sięgania po książki (jakiekolwiek, nie tylko polskie), to jeszcze nie powód, by dać sobie wmówić, że rodzima literatura jest beznadziejna. Ona jest piękna! Tylko trzeba wiedzieć, za co się zabrać, aby nie zrazić się na wstępie.

Dowód: mój luby nie czyta(ł), bo czytanie jest fuj, bo książki to zuo, nuda, i przeżytek. Postanowiłam wjechać mu na ambicję, i założyć się, o przeczytanie właśnie Wiedźmina. I wiecie co? Nieczytaty stał się czytatym, właśnie kończy tom czwarty, i jest nim zachwycony. Nie zaczął od Tolkiena, Kinga, czy innego Browna. Zaczął od Sapkowskiego. Zaczął od polskiego autora, i okazało się, że hej! Polskie książki nie gryzą ;). 

Właściwie mam wrażenie, że zaczynam zbaczać z tematu, a więc tu się pożegnamy, bo… bo i tak się ogadałam jak głupia :). Teraz Wasza kolej! Co myślicie o polskich książkach? Czytacie? Nie? Co czytacie? Albo czemu nie czytacie? A Wiedźmina już znacie, czy dopiero macie go w planach? Może polecicie mi jakieś rodzime cudeńko? Do zobaczenia w komentarzach!

Ostani raz apeluję: Czytajcie co polskie!
Q.