Strony

czwartek, 29 czerwca 2017

Strzeżcie się! Gorszego chłamu jeszcze nie czytałam | Pieśń dla Elli Grey, David Almond

Czołem Kraby!
To.
Było.
Złe.
SERIO.
Spodziewajcie się długiej recenzji. I krytycznej. Bez serduszek. Oszukano mnie. Perfidnie. A teraz wam o tym opowiem. Moi drodzy, mam wam do przedstawienia historię, która zapowiadała się świetnie, a okazała się kolosalną pomyłką. Poznajcie Pieśń dla Elli Grey Davida Almonda.


(Moi Drodzy, wybaczcie brak grafik. Cytatów nie mam. Serio, nie udało mi się znaleźć ani jednego. Zdjęć również brak - matka natura chyba opłakuje męki, jakie przeszłam z Ellą i Orfeuszem, bo ledwie wyszłam zrobić zdjęcia, zaczęło lać... Słowo blogera, że w następnej recenzji będzie wszystko! ;*)

WINOWAJCĄ BYŁ OPIS
Przytoczę wam opis z okładki, ok? Wydaje mi się on cholernie ważny, jeśli macie zrozumieć jakim sposobem wpakowałam się w tę książkę. A poza tym... nie jestem w stanie opisać wam fabuły bez hektolitrów sarkazmu i podkreślania idiotyzmu tej historii. To zrobię później. Teraz opis:
David Almond w mistrzowski sposób łączy znane nam mity ze współczesnym światem, w którym nie brakuje telefonów komórkowych i celebrytów rodem z brytyjskiego „Mam Talent”. Bohaterowie powieści chodzą do szkoły. Młodzież „zakuwa”, ale też marzy o miłości, o wolności…
Czasy się zmieniają, ale pewne rzeczy są stałe.

Claire, Ella i ich przyjaciele czują się ze sobą tak silnie związani, że zdaje im się, iż nic nie jest w stanie rozerwać ich przyjaźni. Pewnego dnia pojawia się on – inny od nich i niesamowicie przystojny – Orfeusz. Spacerując po plaży gra na lirze i śpiewa swoją pieśń. To on odkrywa przed nastolatkami zadziwiający, nowy sposób rozumienia i poznania siebie. Ella jest zauroczona najbardziej, najszybciej i najgłębiej – a Claire, widząc to, czuje ból, ból porzucenia…”



GŁUPIAŚ, Q.!
Przeczytaliście? Ok. Myślicie, ze to tylko jakaś zajawka? Nie moi drodzy. To jest precyzyjnie streszczona książka. Calutka. Serio.
Byłam pewna, że opis na okładce to jedynie drobna część Pieśni dla Elli Grey. Wiecie, tak jak to zwykle bywa – ogólny zarys fabuły, który ma zaciekawić a jednocześnie nie zdradzić nam zakończenia. No i okej, zakończenia nie zdradza (opis, ale już pierwsze zdania powieści owszem - mówią nam jak książka się skończy…). I zadziałało. Zaintrygował mnie. Z resztą nie tylko ja, bo kilka znajomych po sprawdzeniu opisu również pomyślało: „Hej, to może być niezłe!”. Byłam ciekawa jak Almond wplecie w nasz świat, świat nastolatków mit o Orfeuszu. I wiecie co? W tym przypadku ciekawość nie była pierwszym krokiem do piekła. Ona była pendolino do piekielnych czeluści.



ANO
Ano właśnie… Te trzy litery doprowadzały mnie do szału od samego początku. „Ano” pojawiło się w tej książce pewnie około 100-150 razy. A książka ma 299 stron (teoretycznie, bo w praktyce po odjęciu stron pustych, ozdobnych itp. Treść zajmuje znacznie mniej). Wyobraźcie więc sobie, że to cholerne „ano” bohaterowie umieli użyć w jednym dialogu kilkanaście razy. A królem anowania stał się dla mnie Orfeusz. Ale o nim opowiem w osobnym akapicie, bo…. Bo jest o czym.



GŁÓWNY BOHATER, KTÓRY PRAWIE NIE ISTNIAŁ
Orfeusz był absolutnie najgorszą postacią, jaką do tej pory spotkałam w książkach. Właściwie.. ciężko to nazwać spotkaniem, bo nasz mityczny chłopina pojawił się w książce cztero- albo pięciokrotnie, łącznie na około piętnastu, może dwudziestu stronach. Tak moi drodzy, jedna z trzech najważniejszych dla książki postaci praktycznie w niej nie występowała. A nawet kiedy już przypęzła, to ograniczała się do otumaniania ludzi lirą (wielka szkoda, że robił to w sposób pokojowy, bo śpiewem i grą na instrumencie. O wiele ciekawiej byłoby, gdyby otumaniał ich solidnym ciosem ów lirą w potylicę. Myślę, że to mogłoby uratować tę książkę.), znikania w najmniej odpowiednich momentach (wszystkich czterech!), oraz oczywiście mówienia „ANO”. W końcu „ano” wyraża wiecej niż tysiąc słów… a przynajmniej wydaje mi się, że tak mogłoby brzmieć motto Orfeusza.



UMRZYJCIE, PROSZĘ
Pierwszy raz w życiu chciałam śmierci wszystkich bohaterów. Dosłownie – wszystkich. Nie mam pojęcia w jakim świecie żyje pan Almond, ale wykreowana przez niego zgraja nastolatków nie ma absolutnie nic wspólnego z tym, jaka w rzeczywistości jest dzisiejsza młodzież. Sama mam dziewiętnaście lat, więc jestem zaledwie o dwa lata starsza od bohaterów Pieśni dla Elli Grey, i śmiem twierdzić, że jeszcze pamiętam jak to było te dwie wiosny temu. I może ja byłam niestandardową siedemnastką, ale przez myśl mi nie przeszło, żeby wyzwać mojego polonistę od (tu cytaty z książki) „zużytej parówy”, „bezużytecznego wora”, czy „niepolerowanego antyku”. Nie miałam też w zwyczaju łazić boso po plaży zasłanej cholernymi żmijami, bo zdążyłam już ogarnąć, ze te cholery mogą zrobić niezłe kuku. Nie uważam się też za szarą myszkę, ale żeby tak naskakiwać na plaży na Bogu ducha winnych turystów z japą krzycząc, że jestem dzikusem, ale ich nie zjem? Oj nie zdarzyło mi się jeszcze. Szczerze mówiąc czytając tę książkę miałam wrażenie, ze oni byli cały czas ujarani i to czymś mocnym. Srogie grzyby…
Dorośli wcale nie byli lepsi. Wiecie jak profesor zareagował na tekst o parówie? Cytuję: „Wracaj (…) Do szlamu, z którego wypęzłaś, suko…”. Wyobrażacie sobie taki tekst na lekcji polskiego, w połowie omawiania fraszek? Bo ja ni cholery. Kolejnym absurdalnym tworem byli rodzice Elli. A właściwie rodzice zastępczy, bo dziewczyna będąc niemowlęciem została adoptowana. Wiecie jak zwraca się po tak długim czasie do swoich opiekunów? Nie mamo i tato. Nawet nie jakiś tam wujku i ciociu. Nie moi drodzy, ona mówi o nich po nazwisku. Serio. Grey’owie natomiast są tak staroświeccy i zacofani, że nie sposób uznać ich za rzeczywistych. Nie ma bata i już. Nawiasem mówiąc oni też o swojej adoptowanej córce mówią pełnym imieniem i nazwiskiem. Do tego dochodzą rodzice Claire, czyli najlepszej przyjaciółki Elli… ale chyba oszczędzę wam ich opisu. W każdym bądź razie są równie beznadziejni, co cała reszta bohaterów.



NAJGORSZA HISTORIA MIŁOSNA EVER!
Ja nie wiem, czy mam prawo nazwać to historią miłosną. Właściwie mam wrażenie, że to nie była miłość, tylko nadal działanie dragów. Bo wiecie, całą historię opowiada nam Claire i mówi nam najwidoczniej tylko o rzeczach, których była świadkiem. Tak więc wiemy, że spotkała Orfeusza na plaży podczas biwaku, na który Ella nie mogła pojechać. Wiemy, że chłoptaś brzdąkał na lirze i śpiewał tak pięknie, że Claire musiała zadzwonić do swojej najlepszej przyjaciółki, żeby mogła go usłyszeć. Wiemy, że on nagle zajumał naszej narratorce telefon i zaczął śpiewać specjalnie dla Elli… której w sumie nie znał, ale pokochał od pierwszego… telefonu? Czort go wie. Szkopuł w tym, że Ella odwzajemniła uczucie i uroiła sobie, że Orfeusz jest miłością jej życia. Wiemy też, że w połowie lekcji polskiego zobaczyła przez okno, że pod drzewem stoi jakiś typek… więc uznała, że to Orfeusz być musi, wstała i wyszła. Tak o. W połowie lekcji. A pamiętajcie, że ona nie miała pojęcia jak wygląda Orfeusz, także nie pojmuję skąd ta pewność, że ziomek pod drzewem to on. Ale to nadal nic! Wiecie co się dzieje zaraz po jej wyjściu z sali. Kończy się rozdział. A wiecie jak zaczyna się kolejny? UWAGA, UWAGA! Ella oznajmia, że ona musi wyjść za Orfeusza. Nie, nie żartuję. Po jednym spotkaniu postanawia się hajtnąć. Nie będę mówiła wam więcej, bo mam wrażenie, że już pojmujecie jak idiotyczny jest tutaj wątek romantyczny. A jeśli nie, to dajcie znać w komentarzu, chętnie opowiem wam więcej.



 EKSPERYMENT
Taki mój malutki test. Dałam tę książkę moim znajomym i rodzinie. Ludziom w różnym wieku, o różnych gustach, różnych charakterach. Kazałam otworzyć na losowej stronie i przeczytać ją na głos. Wynik: każdy po paru linijkach zaczynał czytać to jak zapiski wariata, z przesadnym patosem, z pompą, machając łapami albo intonując w komiczny sposób. A, no a mój tata uznał, że może z pomocą wina tekst nabrał sensu. Nawet chciałam przetestować tę metodę, ale na marne. Nic nie pomogło. David Almond zabił mnie swoim stylem pisania. To było tak beznadziejnie poetyckie, tak zapchane środkami stylistycznymi, tak dziwaczne i nieistotne, że równie dobrze można by połowę książki pominąć. Serio, sprawdziłam to. Pominęłam dwie strony, dokończyłam rozdział, po czym wróciłam do nich, żeby sprawdzić, czy ominęło mnie coś istotnego. Nie, nie ominęło. Spokojnie można by więc czytać same dialogi. A nawet niekoniecznie.
A teraz jeśli chcecie, sami spróbujcie przeczytać sobie jeden z dialogów (bo hipisowskie opisy wam podaruję):

„- Ja tylko poszłam się odlać! – jęknęła. – A one już tam były! Żmije! Chrzanione żmijska!
Z trudem łapała oddech.
- Carlo je dorwał! – powiedziała. – Szast-prast, łup-siup – tak je zdzielił wielkim kijskiem, serio!
Podniosła gady na wysokość oczu.
- Węże! Fuuuj! Przeklęte węże!
- Ano! – uspokoiła Carla, który do niej podszedł. – Ano! U mnie wszystko gra, stary!
Carlo zademonstrował, jak przeprowadził egzekucję.
- Gińcie, węże! Gińcie! – warczał, tłukąc plażę kijem.
Bianka wywinęła żmijami w powietrzu, po czym owinęła je sobie wokół gardła i zatańczyła na piasku, niesiona dreszczem grozy i fascynacji.”

I to był przypadkowy fragment, który przed chwilą otworzyłam na chybił-trafił. Są gorsze. Wierzcie mi. Nie ma opcji, żeby otwierając tę powieść na dowolnej stronie nie trafić na jakąś chorą sytuację. Serio.



PLUSY?
Są dwa. Wydanie Pieśni dla Elli Grey jest naprawdę śliczne: część książki, w której wkraczamy w podziemia jest napisana na czarnych stronach, dialogi potworów z piekła napisano demoniczną czcionką, nie zwykłym pismem, a tekst niejednokrotnie rozłożono na stronie w sposób niestandardowy. To było świetne. Ponadto poszczególne części książki oddzielały ciemne grafiki. Zielona Sowa się postarała, to muszę przyznać.
Drugim plusem jest duża czcionka i szerokie marginesy. Dzięki nim książkę czytało się ekspresowo, bo na stronie było niewiele tekstu. Pierwszy raz tak mnie to cieszyło.



KOŃCZĄC
Nie mogę polecić wam tej książki z czystym sumieniem. Dawno się tak nie zawiodłam, poważnie. Pieśń dla Elli Grey to jeden wielki zbiór wad. Język, jakim napisano książkę drażni i nie pozwala uwierzyć w tę historię. Bohaterowie są nierzeczywiści, irytujący i bezpłciowi, wypruci z emocji. Właściwie cała ta historia jest z nich wyprana i wypada sztucznie. Wątek mitologiczny spartaczono doszczętnie, bo w zasadzie nic w nim nie zmieniono – to był najzwyklejszy mit o Orfeuszu, tylko zamiast Eurydyki była Ella. Mam nadzieję, że dotrwaliście do końca tej recenzji i wybaczcie, ze tak się rozpisałam...ale musiałam to zrobić. I proszę, nie dajcie się nabrać opisowi. Wystarczy, że mnie on oczarował i otumanił. Ehh… już wolałabym dostać w łeb tą lirą.


Nie zapytam, czy się skusicie. Zapytam, czy dostatecznie wam zobrazowałam beznadziejność tej książki? A może mimo wszystko macie odruch masochistyczny? Piszcie co sądzicie o Elli w komentarzach, bo zżera mnie ciekawość!


Trzymajcie się i uważajcie na węże. Podstępne gadziny z nich są, sprawdzone info :/

Q.

Za książkę dziękuję wydawnictwu Zielona sowa :)

19 komentarzy:

  1. Matko i córko, zgłębi serca Ci współczuję. Już sam dialog, który wrzuciłaś wprawił mnie co najmniej w konsternację, bo nie dość, że jest dziwny (te dragi to może być dobry trop), to jeszcze jakiś taki... prostacki? Choćby nie wiem, jak pięknie wydana była ta książka, kijem jej nie tknę!

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie jest to pierwsza negatywna opinia o tej książce z która sie spotkałam ale na pewno jedna z najlepiej napisanych. Uwielbiam Cię czytać. Po książkę z pewnością nie sięgnę.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. O proszę, a wydawała się taka fajna.Czytając Twoja recenzję odechciewa się jej faktycznie. Współczuje..
    Zajrzyj do mnie http://przystanekszczescia.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję za ostrzeżenie! ;P Będę jej unikać ;P
    A recenzja świetna jak zawsze, normalnie uwielbiam je :D Rozwaliłaś mnie tą lira na końcu xD

    Zabookowany świat Pauli

    OdpowiedzUsuń
  5. Jak to nie masz cytatów. Mogłaś dać te nieporozumienia, które nam wysyłałaś XD
    Też bym się nabrała na ten opis... i kiedyś nawet się zastanawiałam, że to może być dobre. Ale widzisz, pendolino ma czasem opóźnienia, więc mój pociąg do piekła jeszcze nie nadjechał i chyba sobie odpuszczę xD
    Jaka epoka, takie zioło. Nie dziw się XD
    W sumie to by było ciekawe, gdybym nazwała swoją nauczycielkę od hisu "niepolerowanym antykiem". określenie pasuje do niej jak ulał, hehe XD
    Wypraszam sobie, poloniści są bardzo różni. Kto wie, co tam siedzi gościowi w głowie, że od suk uczniów wyzywa. Mój polonista tuż przed wakacjami sobie puszczał żarciki w stronę dziewczyn, że jest tak gorąco, że jeszcze chwila i zaczęłybyśmy się rozbierać. hehe xd
    Jak chcesz to ci mogę przywalić lirą w łeb. Tylko daj mi lirę XD

    Pozdrowionka <3

    OdpowiedzUsuń
  6. Boże, to brzmi naprawdę tragicznie XD
    Zobaczyłam link do tej recenzji na jakiejś grupce i pomyślałam sobie "O nie, gorsze od tego gównianego Serca w kawałkach i Serca ze szkła to na pewno nie będzie"... i trochę mnie zaskoczyłaś!
    Nawet nie wiem co napisać, bo zamierzałam sobie kupić tę książkę i dzięki ci, że nie zmarnowałam pieniędzy na coś takiego XD
    Aż sobie wyobraziłam co by bylo gdybym tak się odezwała do któregoś z moich nauczycieli :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Och, a już myślałam, ze to będzie całkiem znośna historia. Teraz już wiem, żeby nie wydawać na nią swoich pieniążków, tylko przeznaczyć je na coś lepszego.
    Mit o Orfeuszu jest tak cudowny, że niewykorzystanie jego potencjału wydaje się być samo w sobie... idiotyczne? Przecież na samym micie można by osadzić bohaterów w cudownych, romantycznych sytuacjach, dialogach przepełnionych miłością i goryczą, a tu... Ech. Zawiodłam się na tej książce po samej recenzji (bardzo dobrej recenzji!).


    http://popsuty-kran.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  8. Dzięki Twojej recenzji już wiem, żeby omijać tą książkę ogromnym łukiem. Jeszcze chyba nie spotkałam się z bardziej dziwnym cytatem :/

    Pozdrawiam!
    Karo

    www.czarodziejka-ksiazek.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  9. W takim razie o jeden wydatek i rozczarowanie mniej.
    Pozdrawiam i zostaje na dłużej.:)

    http://mareandbook.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  10. Całą recenzję się śmiałam! O tak absurdalnej książce jeszcze chyba nie słyszałam! I do tego ta recenzja tak ociekała złośliwymi żartami.
    Fragment książki rozwalił mnie na łopatki.
    "Bianka wywinęła żmijami w powietrzu, po czym owinęła je sobie wokół gardła i zatańczyła na piasku, niesiona dreszczem grozy i fascynacji.”
    Pozdrawiam z podłogi!
    Zapraszam do mnie.

    OdpowiedzUsuń
  11. Mój wewnętrzny masochista właśnie walnął się w łeb tą lirą. Swoją drogą - świetny tekst z tą lirą! Świetnie mi nakreśliłaś tę książkę. Już samo to, że autor sobie 'stworzył' bohatera, który był (a może miał być) Orfeuszem i do tego zostawił mu to imię mega mnie śmieszy. Dziękuję bardzo, aż tak bardzo nie będę się nad sobą znęcać.

    Pozdrawiam cieplutko :*
    M.
    martynapiorowieczne.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  12. Kiedyś myslałam, żeby po nią sięgnąć, ale na pewno sobie jednak daruję. Tego typu powieści trzeba omijać szerokim lukiem : D
    Read With Passion

    OdpowiedzUsuń
  13. Rozbawiłaś mnie do łez swoją recenzją, naprawdę! Ja również byłam bardzo zainteresowana tą ksiażką, bo zapowiadała się fajnie. Ale po twojej recenzji... Cóż. Troszkę zdanie zmieniłam. ;) Dialog, który przytoczyłaś, myślałam, że jest najgorszym fragmentem tej książki, a ty piszesz, że był wybrany losowo... Nie chcę poznać tego najgłupszego.
    Dziś skończyłam czytać "Piosenki o dziewczynie" i zastanawiałam się nawet, czy nie zrobić właśnie takiej prześmiewczej, sarkastycznej recenzji, ale teraz, kiedy Ty taką napisałaś, nie chcę ukraść Ci pomysłu. Zapoznawanie się z Twoją opinią przysporzyło mi więcej rozrywki, niż tobie czytanie "Pieśni dla Elli Grey". :) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  14. Świetna recenzja! Dzięki Tobie nie sięgnę po wyżej opisaną porażkę i nie obrzydzę sobie imienia, które dałam głównej bohaterce swojej książki. Jeszcze by mnie naszło na pisanie o wężach...
    Jestem tu pierwszy raz i zostanę na dłużej :)

    OdpowiedzUsuń
  15. Dzięki twojej recenzji wiem, że tą książkę mam omijać szerokim łukiem. Sam dialog działa bardzo odstraszająco.

    Zapraszam do mojego Książkowego świata

    OdpowiedzUsuń
  16. Co to wgl jest za książka! W sumie mam wrażenie, że po tym jednym dialogu, który nam przytoczyłaś już nienawidzę bohaterów którzy tam występują. Szczerze to Ci współczuję tego, że musiałaś się z nia tak męczyć... Ale dziękuje za tą recenzję, bo ja też bym się pewnie nabrała na ten opis!

    OdpowiedzUsuń
  17. Ciekawe co brali bohaterowie, ale gruncie rzeczy ciekawsze jest to, co brał Autor to pisząc...
    Może jestem tumanem, ale mam wrażenie, że nawet nie zrozumiałam tego przytoczonego dialogu. Masz rację i styl i kreacja są raczej do bani. Chyba Almond chciał na siłę wejść mocno w świat młodzieży i zwyczajnie postanowił umieścić w książce wszystko, co najgorsze i najbardziej cudaczne usłyszał... Jako trzynstolatka miałam chyba więcej rozumu od Jego bohaterów...

    Oczywiście nie zamierzam tego wątpliwego dzieła czytać, choćby w obawie przed utratą zdrowia i/lub życia ludzi przechodzących pod moim blokiem, bo byliby narażani otrzymanie książką lecącą z siódmego piętra przez okno.

    Szkoda, że wysiłek Wydawnictwa w jakość wydania ma się nijak do treści.

    OdpowiedzUsuń
  18. O matko, ostro! A tak chciałam to przeczytać... Może dobrze się stało, że ostatecznie jej nie dostałam:")

    OdpowiedzUsuń
  19. To przykre, że autor przecudnego "Skrzydlaka" upadł tak nisko.

    OdpowiedzUsuń

Drogi Gościu!
Jeśli już tu trafiłeś, to zostaw po sobie ślad ;)
Proszę, najpierw przeczytaj, później skomentuj. Zależy mi na twojej SZCZEREJ opinii. ;)
Zaglądam do każdego, kto pozostawi po sobie trop w postaci komentarza, lub obserwacji ;)